Wczoraj otrzymałam kartę w kolejnej bibliotece. W zasadzie to byłam tam tylko oddać książki męża, po czym zastanowiłam się, popatrzyłam na nowości i wyrobiłam kartę. To nic, że korzystam już z księgozbioru 4 bibliotek. Niech będzie i piąta. Tylko teraz mam problem, kilka porozpoczynanych powieści leży i się niecierpliwy. Znaczy się ja się niecierpliwię, bo ciekawe one wszystkie wprawdzie, ale grube. Ale po kolei:
Sherlockista - debiutancka powieść amerykańskiego pisarza Grahama Moora. Zaczęłam wczoraj i na szczęście zostało mi już tylko 20 stron. Wcześniej czytałam masę entuzjastycznych recenzji i muszę przyznać, że jest świetna! Dawno nie czytałam książki w takim tempie. Ach, jeszcze tylko 20 stron i będę znała odpowiedź na wszystkie zagadki.
Jeżeli jeszcze nie spotkaliście się z tą książką, to jak łatwo można wywnioskować z okładki i tytułu jest w niej dużo o Sherlocku Holmesie, a właściwie jego twórcy doktorze Doyle i o pewnym bractwie badaczy jego dzieł. Aha, i oczywiście jest morderstwo i to niejedno, oraz pewien bardzo cenny rękopis.
Oprócz tego w drodze do pracy towarzyszy mi Ojciec chrzestny, jak to dobrze, że w bibliotece mają też audiobooki. Nie czytałam wcześniej, nie widziałam filmu. Jestem zachwycona i na szczęście już gdzieś tak w połowie historii. Dotarłam na 60 stronię Dworca Perdido angielskiego pisarza Chiny Miévilla, a do końca jeszcze daleko. Może zresztą i dobrze, bo świat z książki oryginalny i ciekawy. "Rozgrzebałam" Dziewczyny z krynoliny. O książkach Hanny Muszyńskiej-Hoffmanowej było ostatnio sporo na blogach, więc musiałam sprawdzić "o co w tym chodzi". To taka sympatyczna powieść pensjonarska. Utknęłam, ale mam szczery zamiar dokończyć. Wczoraj wypożyczyłam jeszcze Dziewiątego maga i nawet z rozpędu go zaczęłam. W kolejce czekają jeszcze Przełęcz. Osada polecone mi przez Agnes i Niech pana Bóg błogosławi, panie Rosewater, czyli Perły przed wieprze, które czytałam dawno temu, a bardzo chciałabym sobie przypomnieć. Nie mówiąc już o tym, że w międzyczasie czytam komiksy przywiezione z Warszawy.
Pozostaje jedno pytanie: jak czytać szybciej?
czwartek, 31 maja 2012
Rocznica urodzin Walta Whitmana
Walt Whitman (31 maja, 1819 – 26 marca, 1892)
Nie zamykajcie drzwi
Nie zamykajcie przede mną drzwi, wy dumne biblioteki, Bo oto wam przynoszę to, czego brak pełnym półkom, to, co najbardziej potrzebne. Wynurzywszy się z wojny - otom napisał księgę, Lecz słowa księgi to nic, jej treść jest wszystkim - Księga sama dla siebie, z innymi niczym nie powiązana, nie ogarnięta rozumem - Lecz ty niewysłowiona, lecz ty, drzemiąca mocy, wstrząśniesz każdą jej kartą. - tłumaczenie: Włodziemierz Lewik
środa, 30 maja 2012
Pinokio - najpiękniejsza edycja świata
Zakup książki Pinokio z ilustracjami Roberta Innocentiego, wydanej przez wydawnictwo Media Rodzina marzył mi się od momentu jej wydania czyli od października ubiegłego roku. To właśnie ta edycja została uznana przez pismo "New Yorker" za najpiękniejszą edycję tej bajki jaką kiedykolwiek widział świat.
Książkę kupiłam podczas tegorocznych Targów Książki w Warszawie. Specjalnie poprosiłam panią z księgarni o egzemplarz zafoliowany, żeby mieć pewność, że bezpiecznie dotrze do domu. Jednak nie wytrzymałam. W pociągu z Warszawy rozerwałam folię i mogłam podziwiać takie oto cudeńka:
Nie zawiodłam się. Książka jest prześliczna. Kolejna książka dla dzieci z mojej półki, której nie dałabym do ręki małemu dziecku. Mowy nie ma! Tak wiem, zła ciocia. A zresztą ta bajka zupełnie nie nadaje się dla małych dzieci.Jeżeli ktoś oglądał tylko wersję Disneya, to pewnie nie wie o czym teraz piszę. We wstępie przeczytałam, że w pierwotnej wersji Pinokio ginie powieszony przez Kota i Lisicę (tak właśnie to była ona!) Ale przecież nie dla historii kupiłam tę książkę, ale dla ilustracji, bo książki są do oglądania i podziwiania, a nie tylko do czytania. Pewnie dlatego też lubię komiksy.
Zdjęcia pochodzą ze strony wydawcy.
Pinokio
autor: Carlo Collodi
tłumacz: Jarosław Mikołajewski
Media Rodzina, 2011.
Książkę kupiłam podczas tegorocznych Targów Książki w Warszawie. Specjalnie poprosiłam panią z księgarni o egzemplarz zafoliowany, żeby mieć pewność, że bezpiecznie dotrze do domu. Jednak nie wytrzymałam. W pociągu z Warszawy rozerwałam folię i mogłam podziwiać takie oto cudeńka:
Zdjęcia pochodzą ze strony wydawcy.
Pinokio
autor: Carlo Collodi
tłumacz: Jarosław Mikołajewski
Media Rodzina, 2011.
Śniadanie mistrzów, czyli żegnaj czarny poniedziałku
"Ludzie ryzykowali tak okropnie z chemikaliami i swoimi ciałami, bo tęsknili za lepszym życiem. Mieszkali w odrażających miejscach, gdzie można było robić tylko odrażające rzeczy. Posiadali guzik z pętelką, nie mogli więc zmieniać na lepsze otoczenia i robili, co mogli, aby upiększyć swoje miasto". Wyniki były jak dotąd katastrofalne: samobójstwa, kradzieże, morderstwa obłęd i tak dalej. Ale na rynku ukazywały się coraz to nowe związki chemiczne".
Szkodliwe chemikalia w głowie przedsiębiorcy Dwayne'a Hoovera powoli doprowadzały go do szaleństwa. Potrzeba było tylko niebezpiecznych idei, które ukierunkowały by jego szaleństwo i ostatecznie doprowadziły do zguby. Idee te dostarczał Kilgore Trout - pisarz literatury fantastyczno naukowej. Kilgare uważał, że jest pisarstwo jest zupełnie nieszkodliwe, a obecności jego samego obojętna dla innych ludzi. Był jakby niewidzialny, równie dobrze mógłby być nawet martwy. Według niego nie miało to znaczenia. Spotkanie z Dwaynem zmieniło wszystko. Dwayne pod wpływem pomysłów z jego książek zamienił się w potwora.
W powieści Trouta Stwórca Wszechświata postanowił przeprowadzić eksperyment. Stworzył świat pełen robotów i tylko jedną istotę posiadającą wolna wolę - Adama. Cała powieść to list Stwórcy do tej jedynej istoty. Tylko ta istota ma jakieś znaczenie, reszta jest zaprogramowana, nie trzeba im współczuć, ani pomagać.
"- Dlaczego miałbym się przejmować tym, co się dzieje z maszynami? - spytał [Dwayne]".
W powieści występuje też sam autor opowieści o spotkaniu Dwayne'a i Kilgore. W pewnym momencie atakuje go pies, który o mało co nie stał się bohaterem książki w miejsce Dwayne'a i Kilgore. Mamy więc powieść w której pisarz stworzył postać pisarza science fiction.
W 1973 Kurt Vonnegut w swoim wywiadzie udzielonym Frankowi McLaughlin powiedział: "I think it is dangerous to believe that there are enormous new truths, dangerous to image that we can stand outside the universe. So I argue for the ordinariness of love, the familiarity of love".
Jeden z bohaterów "Śniadania mistrzów" - Dwayne Hoover chciał widzieć siebie właśnie, jako kogoś ponad światem, odkrywcę nowych prawd światem rządzących. Tymczasem, według Kurta Vonneguta, odpowiedź na zagadki ludzkiej natury nie tkwi w przestrzeni kosmicznej, ani wydumanej teorii, ale w nas samych.
Zdjęcie matrioszki pochodzi z tej strony.
wtorek, 29 maja 2012
Rocznica urodzin Boba Hope
Bob Hope urodził się 29 maja 1903 w Londynie. Zasłynął jako aktor komediowy, występował na deskach Broadwayu, programach radiowych i telewizyjnych, filmach i wodewilach.
Bob Hope był piątym z siedmiu synów. Jego ojciec był kamieniarzem, a matka śpiewaczką operową. Rodzina wyemigrowała do Cleveland w stanie Ohio w 1908 roku. Bob pracował od dwunastego roku życia. Starał się zarobić pieniądze występując dla turystów spacerujących po promenadzie: był ulicznym śpiewakiem, tańczył i wykonywał krótkie skecze. Brał udział w przeróżnych konkursach dla amatorów i wygrał nawet nagrodę za najlepszego naśladowcę Charliego Chaplina[1]. Jeden z jego występów zauważył Fatty Arbuckle - aktor komediowy filmu niemego i postanowił go zatrudnić. Tak powstał zespół Dancemedians.
W 1934 roku studio filmowe Vitaphone zatrudniło Boba Hope do cyklu dwudziestominutowych komedii, które były kręcone w latach 1934-36. Jednak dopiero dzięki filmowi The big broadcast of 1938 wytwórni Paramount Pictures Bob Hope został wreszcie zauważony. Z tego filmu pochodzi piosenka Thanks for the memory, która stała się później jego wizytówką.
Hope stał się wielką gwiazdą Paramount i pracował dla tej wytwórni do lat pięćdziesiątych. Dzięki częstym występom w filmach i radiu stał się najbardziej rozpoznawalnym aktorem komediowym w północnej Ameryce. W latach 1939-77 osiemnaście razy był gospodarzem ceremonii rozdania Oskarów. Od lat 50-tych w telewizji nadawano coroczny, niezwykle popularny, program Hope's Christmas Specials. W jednym z programów aktor gościł astronautów - załogę Apollo 7. Miał powiedzieć później, że "ciężko jest grać w golfa z astronautami. Liczą punkty wstecz". Występował też w licznych epizodach popularnych seriali takich jak I love Lucy, czy The Simpsons.
Bob Hope był zapalonym golfistą. Do historii przeszedł turniej z 1995 roku, kiedy to Hope ustawiał piłkę dla czwórki zawodników, wśród których było 3 prezydentów: Gerald R. Ford, George H.W. Bush i Bill Clinton. Na zdjęciu Bob Hope gra w golfa w gabinecie prezydenta Richarda Nixona.
W 1941 roku Bob Hope po raz pierwszy wyruszył na linię frontu, żeby podnosić na duchu walczących żołnierzy. Pisarz John Steinbeck, który uczestniczył w jednym z takich przedstawień, wspominał:
"Jeżeli wskazujemy na osoby najbardziej zasłużone dla narodu w czasach wojny, to Bob Hope powinien być na szczycie listy. Pracował bardzo ciężko. Aż trudno było uwierzyć, że ten człowiek jest w stanie zrobić tak wiele, pracować tak ciężko, a w dodatku niezwykle efektywnie. Hope wykonywał swoja pracę miesiąc po miesiącu w morderczym tempie, które mogłoby zabić większość ludzi"[2].
Bob Hope występował dla amerykańskich żołnierzy w czasie Drugiej Wojny Światowe, Wojny w Korei, Wojny w Wietnamie, wreszcie Wojnie w Zatoce Perskiej. Przez latach ukuło się nawet powiedzenie: " Gdzie jest śmierć, tam jest i Hope" (gra słów - Hope znaczy nadzieja).
Bob Hope żenił się dwukrotnie. Pierwsze małżeństwo przetrwało zaledwie rok. W 1934 poślubił Dolores Reade. Wspólnie adoptowali czwórkę dzieci. Rodzina zamieszkała w Toluca Lake w Los Angeles.
Bob Hope do końca swojego długiego życia była bardzo aktywny. Występował często w telewizji. Z okazji jego 80-tych urodzin zorganizowano przyjęcie w Centrum Kennedy'ego w Waszyngtonie. W przyjęciu uczestniczył prezydent Ronald Reagan. W 1998 roku Królowa Brytyjska uhonorowała go Orderem Imperium Brytyjskiego. Hope powiedział wtedy: " Zabrakło mi słów. Przez 70 lat improwizowałem, a teraz brak mi słów"[3]. W 2003 roku Bob Hope obchodził swoje setne urodziny. Ponieważ był już ciężko chory spędził ten dzień w domu z rodziną. Zmarł dwa miesiące później - 27 lipca 2003 roku. Jego wnuczek wspomina, że na pytanie żony gdzie chciałby zostać pochowany, dziadek odpowiedział: "zaskocz mnie"[4].
[1] http://www.loc.gov/exhibits/bobhope/early.html. (Dostęp z dnia 29.05.2012).
[2] John Steinbeck (1958) Once There Was A War, New York: Bantam, s.65 (tłumaczenie własne).
[3] http://www.bobhope.com/bob6.htm (Dostęp z dnia 29.05.2012).
[4] http://edition.cnn.com/2003/SHOWBIZ/TV/07/29/zachary.hope.cnna (Dostęp z dnia 29.05.2012).
Wybrane filmy w których występował Bob Hope:
Może macie ochotę przeczytać jeszcze o:
królu hollywoodzkich wampirów
amancie wszechczasów
Bob Hope był piątym z siedmiu synów. Jego ojciec był kamieniarzem, a matka śpiewaczką operową. Rodzina wyemigrowała do Cleveland w stanie Ohio w 1908 roku. Bob pracował od dwunastego roku życia. Starał się zarobić pieniądze występując dla turystów spacerujących po promenadzie: był ulicznym śpiewakiem, tańczył i wykonywał krótkie skecze. Brał udział w przeróżnych konkursach dla amatorów i wygrał nawet nagrodę za najlepszego naśladowcę Charliego Chaplina[1]. Jeden z jego występów zauważył Fatty Arbuckle - aktor komediowy filmu niemego i postanowił go zatrudnić. Tak powstał zespół Dancemedians.
W 1934 roku studio filmowe Vitaphone zatrudniło Boba Hope do cyklu dwudziestominutowych komedii, które były kręcone w latach 1934-36. Jednak dopiero dzięki filmowi The big broadcast of 1938 wytwórni Paramount Pictures Bob Hope został wreszcie zauważony. Z tego filmu pochodzi piosenka Thanks for the memory, która stała się później jego wizytówką.
Hope stał się wielką gwiazdą Paramount i pracował dla tej wytwórni do lat pięćdziesiątych. Dzięki częstym występom w filmach i radiu stał się najbardziej rozpoznawalnym aktorem komediowym w północnej Ameryce. W latach 1939-77 osiemnaście razy był gospodarzem ceremonii rozdania Oskarów. Od lat 50-tych w telewizji nadawano coroczny, niezwykle popularny, program Hope's Christmas Specials. W jednym z programów aktor gościł astronautów - załogę Apollo 7. Miał powiedzieć później, że "ciężko jest grać w golfa z astronautami. Liczą punkty wstecz". Występował też w licznych epizodach popularnych seriali takich jak I love Lucy, czy The Simpsons.
Załoga Apollo 7
Bob Hope był zapalonym golfistą. Do historii przeszedł turniej z 1995 roku, kiedy to Hope ustawiał piłkę dla czwórki zawodników, wśród których było 3 prezydentów: Gerald R. Ford, George H.W. Bush i Bill Clinton. Na zdjęciu Bob Hope gra w golfa w gabinecie prezydenta Richarda Nixona.
W 1941 roku Bob Hope po raz pierwszy wyruszył na linię frontu, żeby podnosić na duchu walczących żołnierzy. Pisarz John Steinbeck, który uczestniczył w jednym z takich przedstawień, wspominał:
"Jeżeli wskazujemy na osoby najbardziej zasłużone dla narodu w czasach wojny, to Bob Hope powinien być na szczycie listy. Pracował bardzo ciężko. Aż trudno było uwierzyć, że ten człowiek jest w stanie zrobić tak wiele, pracować tak ciężko, a w dodatku niezwykle efektywnie. Hope wykonywał swoja pracę miesiąc po miesiącu w morderczym tempie, które mogłoby zabić większość ludzi"[2].
Bob Hope występował dla amerykańskich żołnierzy w czasie Drugiej Wojny Światowe, Wojny w Korei, Wojny w Wietnamie, wreszcie Wojnie w Zatoce Perskiej. Przez latach ukuło się nawet powiedzenie: " Gdzie jest śmierć, tam jest i Hope" (gra słów - Hope znaczy nadzieja).
Bob Hope żenił się dwukrotnie. Pierwsze małżeństwo przetrwało zaledwie rok. W 1934 poślubił Dolores Reade. Wspólnie adoptowali czwórkę dzieci. Rodzina zamieszkała w Toluca Lake w Los Angeles.
Bob Hope do końca swojego długiego życia była bardzo aktywny. Występował często w telewizji. Z okazji jego 80-tych urodzin zorganizowano przyjęcie w Centrum Kennedy'ego w Waszyngtonie. W przyjęciu uczestniczył prezydent Ronald Reagan. W 1998 roku Królowa Brytyjska uhonorowała go Orderem Imperium Brytyjskiego. Hope powiedział wtedy: " Zabrakło mi słów. Przez 70 lat improwizowałem, a teraz brak mi słów"[3]. W 2003 roku Bob Hope obchodził swoje setne urodziny. Ponieważ był już ciężko chory spędził ten dzień w domu z rodziną. Zmarł dwa miesiące później - 27 lipca 2003 roku. Jego wnuczek wspomina, że na pytanie żony gdzie chciałby zostać pochowany, dziadek odpowiedział: "zaskocz mnie"[4].
[1] http://www.loc.gov/exhibits/bobhope/early.html. (Dostęp z dnia 29.05.2012).
[2] John Steinbeck (1958) Once There Was A War, New York: Bantam, s.65 (tłumaczenie własne).
[3] http://www.bobhope.com/bob6.htm (Dostęp z dnia 29.05.2012).
[4] http://edition.cnn.com/2003/SHOWBIZ/TV/07/29/zachary.hope.cnna (Dostęp z dnia 29.05.2012).
Wybrane filmy w których występował Bob Hope:
Może macie ochotę przeczytać jeszcze o:
królu hollywoodzkich wampirów
amancie wszechczasów
czwartek, 24 maja 2012
Życie prywatne elit artystycznych Drugiej Rzeczypospolitej - Sławomir Koper
Pamiętam z czasów szkolnych, że podręcznik do historii był dla mnie najlepszym środkiem nasennym. Nigdy też nie pałałam szczególną miłością do książek historycznych. Tak było do czasu, kiedy odkryłam książki opowiadające historię życia codziennego i zupełnie "niepomnikowe" biografie. W Życiu prywatnym elit artystycznych Drugiej Rzeczypospolitej bohaterowie znani z wyboru lektur szkolnych odarci z podręcznikowego patosu, okazują się ludźmi z krwi i kości.
Sławomir Koper opowiedział historię najbardziej znanych postaci środowiska artystycznego z lat 20-tych i 30-tych ubiegłego wieku. Zebrał ciekawostki, anegdoty, plotki, wspomnienia ludzi z najbliższego otoczenia. Powstała w ten sposób bardzo ciekawa książka. Nuda wykluczona!
Nie wiedziałam na przykład, że Maria Pawlikowska-Jasnorzewska, córka Wojciecha Kossaka, oprócz pisania poezji także malowała. Na jednym ze spotkań towarzyskich doszło ponoć do takiej oto rozmowy:
Mąż Magdaleny Samozwaniec, siostry Marii wspomina:
Zofia Stryjeńska, malarka, była tak roztrzepana, że zamknęła swoich dwóch bliźniaczych synów niemowlaków w szufladzie, żeby jej nie przeszkadzali w pracy, po czym udała się na przyjęcie. O synach przypomniała sobie dopiero w trakcie tańców.
Niezwykle interesujących rzeczy możemy też się dowiedzieć o znanych kompozytorach, poetach, malarzach. Weźmy na przykład takiego Bolesława Leśmiana (bardzo lubię jego poezję). Przeczytałam, że poeta mieszkał w pewnym momencie w jednym domu z żoną i dwiema kochankami. Normalnie harem, tyle, że to panie go utrzymywały. Zabawna była też historia z Tuwimem i Leśmianem. Julian Tuwim podszedł do Starszego kolegi z prośbą o ocenę jego wierszy. Leśmian przeczytał i orzekł, że to nie widzi w nich niczego specjalnego. Wiersze te znalazły się później w tomiku "Czyhanie na Boga".
Wydaje się, że zachowanie ówczesnych gwiazd było nie mniej skandalizujące jak tych żyjących współcześnie. Nie było tylko tyle prasy brukowej i Pudelka.
Zachęciłam? ;)
Życie prywatne elit artystycznych Drugiej Rzeczypospolitej
Autor: Sławomir Koper
Wydawnictwo: Bellona, 2010.
Sławomir Koper opowiedział historię najbardziej znanych postaci środowiska artystycznego z lat 20-tych i 30-tych ubiegłego wieku. Zebrał ciekawostki, anegdoty, plotki, wspomnienia ludzi z najbliższego otoczenia. Powstała w ten sposób bardzo ciekawa książka. Nuda wykluczona!
Nie wiedziałam na przykład, że Maria Pawlikowska-Jasnorzewska, córka Wojciecha Kossaka, oprócz pisania poezji także malowała. Na jednym ze spotkań towarzyskich doszło ponoć do takiej oto rozmowy:
"Podobno pani maluje - rzekła kiedyś do Lilki, na jakimś fajfie, pewna dama.
- Owszem maluję - odparła niechętnie poetka.
- Ale czy konie?
- Nie proszę pani - ze złością oświadczyła Lilka - słonie, wyłącznie słonie.
- Och, jaka szkoda, myślałam, że jak tatuś koniki..."
Mąż Magdaleny Samozwaniec, siostry Marii wspomina:
"Do dziś pamiętam niezwykły smak kotletów wieprzowych panierowanych zamiast w tradycyjnej bułce tartej w suchym kleju malarskim, który został po malarzu starającym się doprowadzić nasze mieszkanie do przyzwoitego stanu po pożarze".
Zofia Stryjeńska, malarka, była tak roztrzepana, że zamknęła swoich dwóch bliźniaczych synów niemowlaków w szufladzie, żeby jej nie przeszkadzali w pracy, po czym udała się na przyjęcie. O synach przypomniała sobie dopiero w trakcie tańców.
Niezwykle interesujących rzeczy możemy też się dowiedzieć o znanych kompozytorach, poetach, malarzach. Weźmy na przykład takiego Bolesława Leśmiana (bardzo lubię jego poezję). Przeczytałam, że poeta mieszkał w pewnym momencie w jednym domu z żoną i dwiema kochankami. Normalnie harem, tyle, że to panie go utrzymywały. Zabawna była też historia z Tuwimem i Leśmianem. Julian Tuwim podszedł do Starszego kolegi z prośbą o ocenę jego wierszy. Leśmian przeczytał i orzekł, że to nie widzi w nich niczego specjalnego. Wiersze te znalazły się później w tomiku "Czyhanie na Boga".
Wydaje się, że zachowanie ówczesnych gwiazd było nie mniej skandalizujące jak tych żyjących współcześnie. Nie było tylko tyle prasy brukowej i Pudelka.
Zachęciłam? ;)
Życie prywatne elit artystycznych Drugiej Rzeczypospolitej
Autor: Sławomir Koper
Wydawnictwo: Bellona, 2010.
wtorek, 22 maja 2012
Osobliwy gość - Edward Gorey
Zjawił się wieczorem, na nogach miał trampki, a na szyi szal - niespodziewany, osobliwy gość. Potem stanął pod ścianą przyciskając nos do tapety w kwiatki. Mieszkańcy domu pokrzyczeli na niego tylko trochę, bo byli za dobrze wychowani i poszli spać. I tak niespodziewany został z nim na dłużej urozmaicając im życie.
Osobliwy gość to zbiór poezji nonsensu i ilustrujących je scenek narysowanych przez samego autora.
Weźmy chociażby taki alfabet cudacznych zwierząt:
Dwuwiersz o Zotyjach należy do moich ulubionych. W oryginale brzmi on tak:
"About the Zote what can be said?
There was just one and now it's dead".
Pan Michał Rusinek, tłumacz całego zbiorku wierszy Goreya, przetłumaczył to tak:
"Co to takiego są Zotyje?
Zotyj był jeden. Już nie żyje".
W latach 90-tych ukazała się antologia wierszy w tłumaczenia Stanisława Barańczaka pod tytułem "Fioletowa krowa". Tam również jest zamieszony cały alfabet osobliwych zwierząt, tyle, że bez ilustracji. Jak to brzmi w tłumaczeniu Barańczaka?
"A najsłynniejszy z nich wszystkich Ździżymar?
Był tylko jeden, lecz stopniowo wymarł".
Myślę, że prościej wcale nie znaczy gorzej. W dodatku nie bardzo rozumiem jak jeden osobnik mógł "stopniowo wymrzeć"?
Sam Edward Gorey był oryginałem. Mieszkał w domu, który mógł pomieścić kolekcje przeróżnych zbieranych przez pisarza rzeczy: żelazka z duszą, znaki drogowe, lalki, maski, figurki słoni, muszle, świece, płyty, dziwaczne popielniczki, kwiatony, klamki, czaszki, , dachówki, pluszowe miśki itp. Uwielbiał koty i nadawał im dziwaczne imiona. Na dowód tego wrzucam zdjęcie:
Zdjęcie autora z pochodzi z blogu
Więcej plansz można obejrzeć na stronie stronie wydawcy
Osobliwy gość i inne utwory
Autor: Edward Gorey
Tł.: Michał Rusinek
Wydawnictwo: Znak, 2011.
poniedziałek, 21 maja 2012
Bajki Doktora Seussa
W maju 1958 roku amerykański magazyn" Life" opublikował raport dotyczący analfabetyzmu wśród dzieci. Za jedną z przyczyn uznano fakt, że dzieci w wieku szkolnym uważały lektury przeznaczone dla nich za zwyczajnie nudne. Raport wziął sobie do serca dyrektor oddziału odpowiadającego za książki edukacyjne wydawnictwa Houghton Mifflin. Stworzył on listę 348 słów, których pisowni powinny nauczyć się dzieci w pierwszym roku nauki czytania. Listę tę następnie przekazał Theodorowi Geisel z prośbą o jej skrócenie i napisanie książki dla dzieci, która zawierałaby tylko słowa z listy. Theodor Geisel, późniejszy Dr. Seuss napisał "The cat in the hat" używając do tego 236 słów.
Książka okazał się niezwykle popularna. Mimo, że zawierała tylko tą wymaganą ilość słów i dużą liczbę powtórzeń stała się doskonałą alternatywą dla nudnych pierwszych czytanek. Po bajce o kocie w kapeluszu pojawiło się wkrótce "Green eggs and ham", "One fish Two fish Red fish Blue fish" i inne. Razem D. Seuss opublikował 46 książek dla dzieci, które mimo upływu lat nie schodzą z list najlepiej sprzedających się książek dla dzieci w Stanach Zjednoczonych.
Polskich czytelników z powieściami Seussa chciało zapoznać wydawnictwo Media Rodzina. Tłumaczem był Stanisław Barańczak. Zaglądałam do polskich wydań i muszę niestety napisać, że w przekładzie pana Barańczaka to już nie jest "to". Siła książek Seussa tkwi w pomysłowej akcji, ciekawych rysunkach (Geisel był również ilustratorem swoich książek), ale przede wszystkim w prostocie języka. Tymczasem tłumacz "realizował się" językowo. Wszystko pięknie, ale w takim przypadku polski przekład przestał pełnić funkcję swojej amerykańskiego oryginału - nie nadaje się na pierwszą czytankę kilkuletniego dziecka.
Dam przykład z książki "Green eggs and ham". W polskim tłumaczeniu - "Kto zje zielone jajka sadzone":
Tak, wole oryginał - bez dwóch zdań. Miłego oglądania!
Książka okazał się niezwykle popularna. Mimo, że zawierała tylko tą wymaganą ilość słów i dużą liczbę powtórzeń stała się doskonałą alternatywą dla nudnych pierwszych czytanek. Po bajce o kocie w kapeluszu pojawiło się wkrótce "Green eggs and ham", "One fish Two fish Red fish Blue fish" i inne. Razem D. Seuss opublikował 46 książek dla dzieci, które mimo upływu lat nie schodzą z list najlepiej sprzedających się książek dla dzieci w Stanach Zjednoczonych.
Polskich czytelników z powieściami Seussa chciało zapoznać wydawnictwo Media Rodzina. Tłumaczem był Stanisław Barańczak. Zaglądałam do polskich wydań i muszę niestety napisać, że w przekładzie pana Barańczaka to już nie jest "to". Siła książek Seussa tkwi w pomysłowej akcji, ciekawych rysunkach (Geisel był również ilustratorem swoich książek), ale przede wszystkim w prostocie języka. Tymczasem tłumacz "realizował się" językowo. Wszystko pięknie, ale w takim przypadku polski przekład przestał pełnić funkcję swojej amerykańskiego oryginału - nie nadaje się na pierwszą czytankę kilkuletniego dziecka.
Dam przykład z książki "Green eggs and ham". W polskim tłumaczeniu - "Kto zje zielone jajka sadzone":
"Do you like
green eggs and ham?
I do not like them
Sam-I-am.
I do not like
green eggs and ham".
"Lubisz zielone jajka sadzone
albo zieloną szynkę wędzoną?
Zielone jajka
co to za bajka?
Gdzie okruszynka
sensu w tej bredni"?
Tak, wole oryginał - bez dwóch zdań. Miłego oglądania!
sobota, 19 maja 2012
Rozważna i romantyczna - Jane Austen - post do Klubu Jane Austen
Marianna i Eleonora - chyba nikt z czytających powieść Jane Austen nie miał wątpliwość, która z nich jest ta romantyczna, a którą rozważna. Nie jest również trudne odgadnięcie z którą postawą sama autorka bardziej się identyfikowała. Widać to w sposobie w jaki opisuje obie siostry. Mamy więc opis Marianny:
Czujecie tę ironię? Jane Austen niewątpliwie darzy swoją postać sympatia, ale mimo to podkreśla jej niedojrzałość uczuciową. Eleonora to zupełnie coś innego:
"Nie sądzisz, bym kiedykolwiek wiele czuła. Słuchaj Marianno, przez cztery miesiące ta świadomość ciążyła mi na sercu, a nie miałam nikogo, z kim mogłabym się nią podzielić. Wiedziałam, że gdybym wam wszystko powiedziała, odczułybyście to ogromnie boleśnie, a przecież nie miałam możności przygotowania was ani trochę na ten cios. [...] Spokój wewnętrzny, jaki sobie narzuciłam teraz w stosunku do tej sprawy, pociecha, jaką skłonna jestem dziś przyjąć, to wszystko skutki ciągłych, niezmordowanych wysiłków, to nie przyszło z niczego... To z początku nie dawało ulgi".
Psychiatra Carl Gustav Jung określiłby pewnie obie siostry jako przykład introwertyczki i ekstrawertyczki. Amerykańscy autorzy Cris Evatt i Bruce Feld wprowadzili terminy "biorca" i "dawca" w związku. Z grubsza chodzi o to samo. Świat dla introwertyka to przede wszystkim ich świat wewnętrzny. Ważne jest to, co mnie ubogaca, ja i moje uczucia zawsze są na pierwszym miejscu. Ekstrawertyk widzi siebie jak część "sieci" ludzkiej i czuje się zobowiązany, współodpowiedzialny za całą sieć, czyli na przykład za dobre samopoczucie wszystkich osób z najbliższego otoczenia. Oczywiście nie ma typów "idealnych". Inaczej mielibyśmy do czynienia tylko ze skończonym egoistkami z jednej i cierpiętnicami-ofiarnicami z drugiej.
Evatt i Feld poszli jeszcze dalej i uznali, że dla każdego związku zależność biorca-dawca ustala się indywidualnie. Czyli będą w związku z jednym partnerem na przykład będziemy większym biorcą, a z drugim już mniejszym, bo inaczej rozłoży się "próba sił". Czyli mówiąc po ludzku zwykle jest tak że jednej z osób zależy trochę bardziej niż drugiej na tego związku utrzymaniu. W przypadku Marianny i Pułkownika jest raczej jasne kto tam będzie się bardziej starał, kto będzie podziwiał, a kto będzie podziwiany. Ciekawe jak wyglądałoby to w przypadku Marianny i Willoughbiego? Które z nich przykręciłoby swoje egoistyczne żądania na rzecz wspólnego szczęścia?
Może na koniec napisze jeszcze dlaczego nie przepadam szczególnie za Rozważną i romantyczną. Pułkownik Brandon jest 19 lat starszy od Marianny, dla mnie o wiele za dużo. I to całe namawianie 16-letniej młodziutkiej i niedoświadczonej dziewczyny do związku z 19 lat od niej starszym mężczyzną jest dla mnie obrzydliwe. Wiem, że to były inne czasy, ale mimo wszystko - nie. Ale to tylko tyle. Poza tym Jane Austen znów zaprezentowała ciekawy zestaw różnych osobowości opisany bardzo wiarygodnie i celnie i za to cenię jej powieści.
"Marianna uważałaby za rzecz niewybaczalną, gdyby pierwszą noc po rozłące z panem Willoughbym spędziła śpiąc spokojnie. Wstydziłaby się następnego ranka spojrzeć w oczy rodzinie, gdyby wstając z łóżka nie potrzebowała odpoczynku bardziej, niż kiedy się do niego kładła. Lecz uczucia, które z odpoczynku uczyniłyby hańbę, nie wystawiły jej na podobne niebezpieczeństwo. Spędziła bezsennie całą noc, a większą jej część przepłakała. Wstała z łóżka z migreną, niezdolna do rozmowy, bez apetytu, zadając nieustanny ból matce i siostrom, udaremniając wszelkie ich wysiłki, gdy próbowały ją pocieszyć. Doprawdy, była to bardzo romantyczna panna"!
Czujecie tę ironię? Jane Austen niewątpliwie darzy swoją postać sympatia, ale mimo to podkreśla jej niedojrzałość uczuciową. Eleonora to zupełnie coś innego:
"Nie sądzisz, bym kiedykolwiek wiele czuła. Słuchaj Marianno, przez cztery miesiące ta świadomość ciążyła mi na sercu, a nie miałam nikogo, z kim mogłabym się nią podzielić. Wiedziałam, że gdybym wam wszystko powiedziała, odczułybyście to ogromnie boleśnie, a przecież nie miałam możności przygotowania was ani trochę na ten cios. [...] Spokój wewnętrzny, jaki sobie narzuciłam teraz w stosunku do tej sprawy, pociecha, jaką skłonna jestem dziś przyjąć, to wszystko skutki ciągłych, niezmordowanych wysiłków, to nie przyszło z niczego... To z początku nie dawało ulgi".
Psychiatra Carl Gustav Jung określiłby pewnie obie siostry jako przykład introwertyczki i ekstrawertyczki. Amerykańscy autorzy Cris Evatt i Bruce Feld wprowadzili terminy "biorca" i "dawca" w związku. Z grubsza chodzi o to samo. Świat dla introwertyka to przede wszystkim ich świat wewnętrzny. Ważne jest to, co mnie ubogaca, ja i moje uczucia zawsze są na pierwszym miejscu. Ekstrawertyk widzi siebie jak część "sieci" ludzkiej i czuje się zobowiązany, współodpowiedzialny za całą sieć, czyli na przykład za dobre samopoczucie wszystkich osób z najbliższego otoczenia. Oczywiście nie ma typów "idealnych". Inaczej mielibyśmy do czynienia tylko ze skończonym egoistkami z jednej i cierpiętnicami-ofiarnicami z drugiej.
Evatt i Feld poszli jeszcze dalej i uznali, że dla każdego związku zależność biorca-dawca ustala się indywidualnie. Czyli będą w związku z jednym partnerem na przykład będziemy większym biorcą, a z drugim już mniejszym, bo inaczej rozłoży się "próba sił". Czyli mówiąc po ludzku zwykle jest tak że jednej z osób zależy trochę bardziej niż drugiej na tego związku utrzymaniu. W przypadku Marianny i Pułkownika jest raczej jasne kto tam będzie się bardziej starał, kto będzie podziwiał, a kto będzie podziwiany. Ciekawe jak wyglądałoby to w przypadku Marianny i Willoughbiego? Które z nich przykręciłoby swoje egoistyczne żądania na rzecz wspólnego szczęścia?
Może na koniec napisze jeszcze dlaczego nie przepadam szczególnie za Rozważną i romantyczną. Pułkownik Brandon jest 19 lat starszy od Marianny, dla mnie o wiele za dużo. I to całe namawianie 16-letniej młodziutkiej i niedoświadczonej dziewczyny do związku z 19 lat od niej starszym mężczyzną jest dla mnie obrzydliwe. Wiem, że to były inne czasy, ale mimo wszystko - nie. Ale to tylko tyle. Poza tym Jane Austen znów zaprezentowała ciekawy zestaw różnych osobowości opisany bardzo wiarygodnie i celnie i za to cenię jej powieści.
Kocia kołyska - Kurt Vonnegut
"W tej książce nie ma ani słowa prawdy.
Kierujcie się w życiu fomą, czyli nieszkodliwym łgarstwem - ono da wam odwagę, dobroć, zdrowie i szczęście".
Ksiega Bokonona, 1,5
Jest to przedziwna powieść. Bohater - Jonasz postanawia napisać książkę o wybuchu bomby atomowej nad Hiroszimą. Książka ta ma nosić tytuł "Dzień, w którym nastąpił koniec świata". W tym celu zaznajamia się z rodziną doktora Felixa Hoenikkera - jednego z "ojców" bomby atomowej, człowieka zobojętniałego na cały otaczającego go świat. Syn doktora chętniej opowiedział Jonaszowi anegdotkę, jak to jego ojciec zostawił swojej żonie napiwek za przygotowane śniadanie, tak dalece błądził gdzieś myślami. Felix Hoenikker umiera w wigilie Bożego Narodzenia zostawiając swoim dzieciom jedyny w swoim rodzaju prezent - najnowszy wynalazek, którego zaawansowanie techniczne i siła rażenia mogłaby być porównywana tylko z bronią atomową.
Jonasz podąża za najstarszym synem doktora - Frankiem do wyspy na Karaibach. Od tej pory fabuła powieści, to czyste szaleństwo. Republika San Lorenzo jest rządzona przez dyktatora Papę Morenzo. Ludność Republiki jest bardzo biedna, ale przestępczość jest bardzo niska. Karą bowiem za przeróżne przestępstwa jest "hak". Frank jest najbliższym doradcą dyktatora, przy jego boku trwa Mona - piękna karlica, którą uwielbiają wszyscy poddani.Jonasz przybywa na wyspę razem z amerykańska delegacją. Papa wita ich na lotnisku. Przez pomyłkę zamiast ambasadorowi kłania się producentowi rowerów. Tak naprawdę jednak, to właśnie kapitalista ma więcej wpływów na wyspie, niż amerykański polityk.
Wszyscy mieszkańcy wyspy są bokonistami. Święta księga Bokonona nie jest zamkniętą całością. Składa się z wierszy proroka, które są tworzone przez niego na bieżąco. Podstawa religii jest foma "nieszkodliwe łgarstwo". Ale o co chodzi w całym tym systemie? No cóż:
"- Widzi pan kota? - spytał Newt. - Widzi pan kołyskę"?
W oryginale: "No damn cat, and no damn cradle".
Ta powieść to czyste szaleństwo. Vonnegut stworzył żywy obraz społeczeństwa z jego własnym językiem, teologią, zasadami i historią. Cat's cradle to genialna satyra społeczna pełna ironicznego humoru. Zachęcam do odwiedzenia świata Papy Morenzo i proroka Bokonona!
czwartek, 17 maja 2012
Komiksowa Warszawa 2012
Przyznaje, że wybrałam się na Komiksową Warszawą przede wszystkim dlatego, że festiwal był jedną z imprez towarzyszących Targom Książki, w dodatku od Centralnego 10 minut drogi. Same plusy. Stoiska komiksowe zajmowały zakole na pięterku. Wszystko blisko siebie, wygodnie. Jedynym mankamentem dla mnie było to, że w tym miejscu nie słychać było ogłoszeń targowych. Dlatego biegałam tyle razy na stoisko wydawnictwa Dreams, które były piętro niżej. Wreszcie panie z wydawnictwa się nade mną zlitowały i zabrały moje książki. Pan Bohdan Buteko pojawił się dosłownie na 10 min, podpisał czekający na niego stosik i książki kilku osób, które się "wstrzeliły", po czym znikął. Trochę się nabiegałam, zanim zapamiętałam lokalizację interesujących mnie stoisk. Dlatego, kiedy wreszcie docierałam do sali Gagarina, padałam zmęczona na krzesełko - uff. Pewnie dlatego nie za dużo z nich pamiętam. Za bardzo byłam zmęczona. Chyba najprzytomniejsza byłam jeszcze na spotkaniu z Grzegorzem Rosińskim. Niestety w niczym to nie pomogło w odbiorze spotkania.
Prowadzący spotkanie widocznie wziął sobie do serca fakt, że Grzegorz Rosiński udzielił już w Polsce dziesiątki wywiadów. Dlatego postanowił zadawać tylko bardzo oryginalne pytania np. dlaczego orka w komiksie "Statek miecz" mówi: CHRUP. Dobrze, orka "mówi" chrup, ale właściwie co z tego? Na sali było kilka osób w okolicach 50-tki, które sądząc po wypowiedziach były na spotkaniu z panem Rosińskim po raz pierwszy. Czy dowiedziały się czegoś ciekawego? Nie, zupełnie nie. Nic nie wynikało z tego wywiadu. Po pół godzinie stwierdziłam, że szkoda czasu i ponownie wmieszałam się w tłum snujący się po targowych korytarzach.
Przy okazji: przed swoim spotkaniem pan Rosiński postanowił usiąść na jednym z miejsc dla publiczności. Nic z tego, nie ma już na to szans, żeby ktoś wziął pana Grzegorza za przypadkowego uczestnika spotkania. Zaraz zjawił się taki oto spryciarz:
Wróciłam na spotkanie z Romanem Surżenko.
Tutaj tłumacz uratował sprawę zadając kilka ciekawym pytań. Rosyjski autor komiksów Roman Surżenko sprawiał wrażenie bardzo sympatycznej osoby. Moim zdaniem powinno tylko być więcej pytań o jego twórczość nie związaną z Thorgalem. W kolejce po autograf byłam jedną osoba, która podeszła z "Wielesławem".
Nie, niestety to nie rysunek na moim egzemplarzu komiksu. Odpuściłam sobie "walkę" o pierwsze miejsca w kolejce, po to, żeby zdobyć rysunek. Zresztą w Łodzi też ostatnio doszłam do wniosku, że to strata czasu. I tak nie wygram z silna grupą pod wezwaniem okupującą początek kolejki. A tak to podeszłam do pana Rosińskiego na samym końcu i wróciłam z taki samym podpisem, jaki otrzymałabym pewnie po 3 godzinach ofiarnego przestępowania z nogi na nogę w kolejce. I gdzie tu sens? Bardzo dużo się traci z festiwalu stercząc po kilka godzin w ogonku.
W niedzielę za to utknęłam w kolejce po podpis Papcia Chmiela, czego zupełnie się nie spodziewałam. Przecież pan Chmielewski jest na Tragach co roku, od kilka już lat. Miało się wrażenie, że ta kolejka nigdy nie maleje, cały czas jest tak samo długa, choć co rusz dochodziły nowe osoby, a i samo podpisywanie szło dosyć szybko. Po ponad dwóch godzinach resztę czekających odprawiono z kwitkiem. Pan Chmielewski był już potwornie zmęczony. To już starszy człowiek w końcu jest. Uważam, że wbrew temu co pisano w różnych artykułach na przykład w GW, to właśnie kolejka do Papcia była najdłuższa na Targach.
Z wielką przyjemnością pomaszerowałam na spotkanie z panem Tadeuszem Baranowskim. Tutaj rysownik, już po spotkaniu, opowiada o planach związanych z wystawą swoich obrazów:
A tutaj już powstaje dla mnie dedykacja i prześliczny rysunek :)
Pan Baranowski bardzo lubi spotykać się ze swoim fanami. Niestety ze względu na kłopoty ze zdrowiem nie może tego robić tak często jakby sobie tego życzył. Dlatego bardzo się ucieszyłam, ze spotkania na Komiksowej Warszawie.
Na spotkaniu z Bogusławm Polchem i Maciejem Parowskim byłam znów już mało przytomna. Zapamiętałam z niego głównie tyle, że słaby 4 tom Funky-ego był wynikiem nieustających sporów pomiędzy rysownikiem panem Polchem, a drugim scenarzystą Jackiem Rodkiem, którzy mieli różne wizje zaprezentowania tego samego pomysłu.
Po spotkaniu podążyłam za panem Parowskim, który miał podpisywać swoim książki na innym stoisku. Pan Maciej widząc, że za nim idę zatrzymał się i wziął ode mnie komiks, po czym, ku lekkiemu zdziwieniu ludzi z Kultury Gniewu, skorzystał z lady ich stoiska i stałam się posiadaczką autografu z dedykacją. Potem pan Parowski popatrzył na mnie i powiedział: - Ale nie masz jeszcze podpisu od Bogusia. To teraz pręciutko, pręciutko po podpis od Bogusia.
No to popędziłam.
Pan Polch był w wyśmienitym humorze. Opowiadał anegdotki i rozmawiał z ludźmi czekającymi w kolejce. Był tylko jeden problem, zbliżał się koniec Targów, a ja śpieszyłam się na pociąg. Za mną stało dwóch braci, którzy z kolei śpieszyli się na autobus. Kiedy wszyscy szeptali z ulgą: - Uf, jeszcze rysuje, nasza trójka marudziła tylko - no kiedy wreszcie zacznie dawać same podpisy. Pan Polch zaczął dawać same podpisy 5 minut po tym, kiedy obaj bracia wyszli z kolejki. Zdarza się. Pan Polch powiedział, że ten oto podpis gwarantuje rysunek następnym razem. Na innym komiksie mam główkę Drolla z ta samą obietnicą. Jakoś w to nie wierzę. Kiedy nie ma już czasu na rysunki, to nie ma, co to da, jeżeli podejdę z "główką potworka" (ale się jeden z fanów na mnie spojrzał, kiedy tak powiedziałam)?
Na koniec zdjęcie rysownika Briana Bollanda, o którego rysunek były ponoć największe bitwy. Na szczęście ja nie jestem fanką Batmana.
Jeżeli będę miała taką możliwość to za rok też się wybiorę na Komiksową Warszawę, a na razie do zobaczenia na MFKiG.
Prowadzący spotkanie widocznie wziął sobie do serca fakt, że Grzegorz Rosiński udzielił już w Polsce dziesiątki wywiadów. Dlatego postanowił zadawać tylko bardzo oryginalne pytania np. dlaczego orka w komiksie "Statek miecz" mówi: CHRUP. Dobrze, orka "mówi" chrup, ale właściwie co z tego? Na sali było kilka osób w okolicach 50-tki, które sądząc po wypowiedziach były na spotkaniu z panem Rosińskim po raz pierwszy. Czy dowiedziały się czegoś ciekawego? Nie, zupełnie nie. Nic nie wynikało z tego wywiadu. Po pół godzinie stwierdziłam, że szkoda czasu i ponownie wmieszałam się w tłum snujący się po targowych korytarzach.
Przy okazji: przed swoim spotkaniem pan Rosiński postanowił usiąść na jednym z miejsc dla publiczności. Nic z tego, nie ma już na to szans, żeby ktoś wziął pana Grzegorza za przypadkowego uczestnika spotkania. Zaraz zjawił się taki oto spryciarz:
Wróciłam na spotkanie z Romanem Surżenko.
Tutaj tłumacz uratował sprawę zadając kilka ciekawym pytań. Rosyjski autor komiksów Roman Surżenko sprawiał wrażenie bardzo sympatycznej osoby. Moim zdaniem powinno tylko być więcej pytań o jego twórczość nie związaną z Thorgalem. W kolejce po autograf byłam jedną osoba, która podeszła z "Wielesławem".
Nie, niestety to nie rysunek na moim egzemplarzu komiksu. Odpuściłam sobie "walkę" o pierwsze miejsca w kolejce, po to, żeby zdobyć rysunek. Zresztą w Łodzi też ostatnio doszłam do wniosku, że to strata czasu. I tak nie wygram z silna grupą pod wezwaniem okupującą początek kolejki. A tak to podeszłam do pana Rosińskiego na samym końcu i wróciłam z taki samym podpisem, jaki otrzymałabym pewnie po 3 godzinach ofiarnego przestępowania z nogi na nogę w kolejce. I gdzie tu sens? Bardzo dużo się traci z festiwalu stercząc po kilka godzin w ogonku.
W niedzielę za to utknęłam w kolejce po podpis Papcia Chmiela, czego zupełnie się nie spodziewałam. Przecież pan Chmielewski jest na Tragach co roku, od kilka już lat. Miało się wrażenie, że ta kolejka nigdy nie maleje, cały czas jest tak samo długa, choć co rusz dochodziły nowe osoby, a i samo podpisywanie szło dosyć szybko. Po ponad dwóch godzinach resztę czekających odprawiono z kwitkiem. Pan Chmielewski był już potwornie zmęczony. To już starszy człowiek w końcu jest. Uważam, że wbrew temu co pisano w różnych artykułach na przykład w GW, to właśnie kolejka do Papcia była najdłuższa na Targach.
Z wielką przyjemnością pomaszerowałam na spotkanie z panem Tadeuszem Baranowskim. Tutaj rysownik, już po spotkaniu, opowiada o planach związanych z wystawą swoich obrazów:
A tutaj już powstaje dla mnie dedykacja i prześliczny rysunek :)
Pan Baranowski bardzo lubi spotykać się ze swoim fanami. Niestety ze względu na kłopoty ze zdrowiem nie może tego robić tak często jakby sobie tego życzył. Dlatego bardzo się ucieszyłam, ze spotkania na Komiksowej Warszawie.
Na spotkaniu z Bogusławm Polchem i Maciejem Parowskim byłam znów już mało przytomna. Zapamiętałam z niego głównie tyle, że słaby 4 tom Funky-ego był wynikiem nieustających sporów pomiędzy rysownikiem panem Polchem, a drugim scenarzystą Jackiem Rodkiem, którzy mieli różne wizje zaprezentowania tego samego pomysłu.
Po spotkaniu podążyłam za panem Parowskim, który miał podpisywać swoim książki na innym stoisku. Pan Maciej widząc, że za nim idę zatrzymał się i wziął ode mnie komiks, po czym, ku lekkiemu zdziwieniu ludzi z Kultury Gniewu, skorzystał z lady ich stoiska i stałam się posiadaczką autografu z dedykacją. Potem pan Parowski popatrzył na mnie i powiedział: - Ale nie masz jeszcze podpisu od Bogusia. To teraz pręciutko, pręciutko po podpis od Bogusia.
No to popędziłam.
Pan Polch był w wyśmienitym humorze. Opowiadał anegdotki i rozmawiał z ludźmi czekającymi w kolejce. Był tylko jeden problem, zbliżał się koniec Targów, a ja śpieszyłam się na pociąg. Za mną stało dwóch braci, którzy z kolei śpieszyli się na autobus. Kiedy wszyscy szeptali z ulgą: - Uf, jeszcze rysuje, nasza trójka marudziła tylko - no kiedy wreszcie zacznie dawać same podpisy. Pan Polch zaczął dawać same podpisy 5 minut po tym, kiedy obaj bracia wyszli z kolejki. Zdarza się. Pan Polch powiedział, że ten oto podpis gwarantuje rysunek następnym razem. Na innym komiksie mam główkę Drolla z ta samą obietnicą. Jakoś w to nie wierzę. Kiedy nie ma już czasu na rysunki, to nie ma, co to da, jeżeli podejdę z "główką potworka" (ale się jeden z fanów na mnie spojrzał, kiedy tak powiedziałam)?
Na koniec zdjęcie rysownika Briana Bollanda, o którego rysunek były ponoć największe bitwy. Na szczęście ja nie jestem fanką Batmana.
Jeżeli będę miała taką możliwość to za rok też się wybiorę na Komiksową Warszawę, a na razie do zobaczenia na MFKiG.
środa, 16 maja 2012
Warszawskie Targi Książki 2012
W sobotę byłam tak podekscytowana, że obudziłam się już o 5.30 rano i przez moment zastanawiałam się nawet, czy nie pojechać pociągiem do Warszawy o 7.12, ale targi były czynne dopiero od 10, więc nie miałoby to trochę sensu.
Moje pierwsze targi książki w Warszawie! Najpierw, oczywiście miałam problem odnalezieniem "właściwego" wejścia do Pałacu Kultury. Po drodze (jaki to jest rozłożysty budynek!) zobaczyłam znaczek informacji na drzwiach.Weszłam do środka, do informacji turystycznej i pytam grzecznie: - Gdzie jest wejście na targi? Pani patrzy na mnie jak na nienormalną i odpowiada, że w głównym wejściu. No dobrze, pytam dalej, ale ja nie wiem gdzie jest główne wejście. Pani patrzy na mnie podejrzliwie i mówi: 180 stopni. - Yyyy?! - Od tego miejsca 180 stopni. - Ale mam się wrócić, czy iść do przodu? - 180 stopni - odpowiada pan z informacji. Mh... Zawsze myślałam, że informacja turystyczna jest dla ludzi, którzy nie są z danego miasta. Mogę nie wiedzieć, gdzie jest wejście do Pałacu Kultury, tak czy nie?
Dobrze więc, miałam to szczęście, że jako bibliotekarz odbierałam swoją wejściówkę w środku budynku, i nie musiałam moknąć w kolejce do kasy. Trochę tego nie dopracowali. 2/3 kolejki stała na deszczu, bo nie mieściła się pod dachem. Ale w środku istny raj, tyle stoisk, tylko trochę ciasno. Jeżeli stały dwie kolejki po dwóch stronach korytarza, co się zdarzało, to ciężko było się przecisnąć, a jak już ktoś wjechał z wózkiem, to tarasował przejście na dobre.
Na szczęście wcześniej opracowałam sobie plan działania. Kto gdzie, kiedy podpisuje książki i na którym stoisku. Ciężko było, ile kilometrów musiałam zrobić w ciągu tych dwóch dni. Na górę i w dół i prawie biegiem od stoiska do stoiska, w dodatku dobrze by było zdążyć na pociąg. Ale dzięki temu mam się czym pochwalić.
A oto i Jonathan Carroll:
Pełen profesjonalizm. Kolejka do pana Carrolla pięła się po schodach i zawijała, a mimo to wszystko szło szybko i sprawnie. Pan Carroll dla każdego miał uśmiech, nie widać było po nim zmęczenia. Nic, a nic.
Teraz przed Państwem: Waris Dirie.
Pani Dirie wkroczyła do stoiska z miną świadczącą o bezbrzeżnym zdumieniu na widok takiej masy czekających ludzi. Zaskoczyło mnie jak bardzo młodo wygląda autorka, przecież jest już ok 50-tki. Wyglądał jak moja rówieśnica. Uśmiechnięta i przesympatyczna. Kiedy podeszłam do niej poprosiłam o autograf i wymieniałam nasze imiona. -O nie, nie- wykrzyknęła pani Dirie, - tylko nie polskie imiona! Ale i tak mam taki oto piękny autograf:
Autorów było oczywiście dużo, dużo więcej.
Grzegorz Kasdepke podpisuje książkę dla mojego chrześniaka.
A Kasia Klich dla siostrzenicy.
Najdłuższa kolejka stała zdecydowanie do... Papcia Chmiela. Tego się nie spodziewałam, przyznam szczerze. A nabiegałam się tak głównie dlatego, że trudno było ustalić o której właściwie na stoisku wydawnictwa Dreams pojawi się pan Butenko.
Oczywiście, przy okazji targów, trwała też Komiksowa Warszawa, ale o tym może następnym razem.
Moje pierwsze targi książki w Warszawie! Najpierw, oczywiście miałam problem odnalezieniem "właściwego" wejścia do Pałacu Kultury. Po drodze (jaki to jest rozłożysty budynek!) zobaczyłam znaczek informacji na drzwiach.Weszłam do środka, do informacji turystycznej i pytam grzecznie: - Gdzie jest wejście na targi? Pani patrzy na mnie jak na nienormalną i odpowiada, że w głównym wejściu. No dobrze, pytam dalej, ale ja nie wiem gdzie jest główne wejście. Pani patrzy na mnie podejrzliwie i mówi: 180 stopni. - Yyyy?! - Od tego miejsca 180 stopni. - Ale mam się wrócić, czy iść do przodu? - 180 stopni - odpowiada pan z informacji. Mh... Zawsze myślałam, że informacja turystyczna jest dla ludzi, którzy nie są z danego miasta. Mogę nie wiedzieć, gdzie jest wejście do Pałacu Kultury, tak czy nie?
Dobrze więc, miałam to szczęście, że jako bibliotekarz odbierałam swoją wejściówkę w środku budynku, i nie musiałam moknąć w kolejce do kasy. Trochę tego nie dopracowali. 2/3 kolejki stała na deszczu, bo nie mieściła się pod dachem. Ale w środku istny raj, tyle stoisk, tylko trochę ciasno. Jeżeli stały dwie kolejki po dwóch stronach korytarza, co się zdarzało, to ciężko było się przecisnąć, a jak już ktoś wjechał z wózkiem, to tarasował przejście na dobre.
Na szczęście wcześniej opracowałam sobie plan działania. Kto gdzie, kiedy podpisuje książki i na którym stoisku. Ciężko było, ile kilometrów musiałam zrobić w ciągu tych dwóch dni. Na górę i w dół i prawie biegiem od stoiska do stoiska, w dodatku dobrze by było zdążyć na pociąg. Ale dzięki temu mam się czym pochwalić.
A oto i Jonathan Carroll:
Pełen profesjonalizm. Kolejka do pana Carrolla pięła się po schodach i zawijała, a mimo to wszystko szło szybko i sprawnie. Pan Carroll dla każdego miał uśmiech, nie widać było po nim zmęczenia. Nic, a nic.
Teraz przed Państwem: Waris Dirie.
Pani Dirie wkroczyła do stoiska z miną świadczącą o bezbrzeżnym zdumieniu na widok takiej masy czekających ludzi. Zaskoczyło mnie jak bardzo młodo wygląda autorka, przecież jest już ok 50-tki. Wyglądał jak moja rówieśnica. Uśmiechnięta i przesympatyczna. Kiedy podeszłam do niej poprosiłam o autograf i wymieniałam nasze imiona. -O nie, nie- wykrzyknęła pani Dirie, - tylko nie polskie imiona! Ale i tak mam taki oto piękny autograf:
Autorów było oczywiście dużo, dużo więcej.
Grzegorz Kasdepke podpisuje książkę dla mojego chrześniaka.
A Kasia Klich dla siostrzenicy.
Najdłuższa kolejka stała zdecydowanie do... Papcia Chmiela. Tego się nie spodziewałam, przyznam szczerze. A nabiegałam się tak głównie dlatego, że trudno było ustalić o której właściwie na stoisku wydawnictwa Dreams pojawi się pan Butenko.
Oczywiście, przy okazji targów, trwała też Komiksowa Warszawa, ale o tym może następnym razem.
Subskrybuj:
Posty (Atom)