W ostatnią sobotę piekłam ciasteczka. Po całym żmudnym procesie wałkowania ciasta i lepienia rogalików, zostało mi już tylko zaglądanie od czasu do czasu do piekarnika. I kiedy tak stałam przy kuchennym blacie z otwartą książką w jednej ręce, a kuchenną rękawicą w drugiej, mój mąż zapytał głosem pewnym obawy, czy może chce mu coś przekazać i wskazał na okładkę książki. Nie, zaiste nie miałam zamiaru piec zatrutych ciasteczek!
Myślę, że jestem na jak najlepszej drodze do uzależnienia się od przygód młodej, choć bardzo rezolutnej panny detektyw Flawii de Luce. Flawia mieszka w ponurym, kilkusetletnim domu razem z ojcem - zagorzałym filatelistą i dwiema siostrami Ofelią i Dafne. Kiedy czytałam opis Flawii od razu przyszła mi na myśl Wednesday Addams, szczupła, poważna, ciemowłosa, z dwoma warkoczykami splecionymi ciasno, ach no i ten charakterek. Flawia znajduje obcego mężczyznę na grządce ogórków przed domem. Pochyla się nad nim, a wtedy nieznajomy oddaje swoje ostatnie tchnienie.
"Chciałabym powiedzieć, że pękło mi serce, ale nie pękło. Chciałabym powiedzieć, że instynkt podpowiadał mi, żebym dała drapaka, ale nie podpowiadał. [...] Chciałabym powiedzieć, że się bałam, ale nie. Przeciwnie. Była to ze wszech miar najciekawsza rzecz, jaka mi się przydarzyła w całym dotychczasowym życiu."
Do przeczytania Zatrutego ciasteczka zachęciła mnie ta oto recenzja. Za każdym dniem coraz bardziej się przekonuje, jakie ciekawe powieści można "wygrzebać" czytając Wasze blogi. Czeka już na mnie kolejny kryminał, również zrecenzowany na jednym z zaprzyjaźnionych blogów. Tym razem znacznie starszy, bo wydany po raz pierwszy w 1951 roku.
wtorek, 31 stycznia 2012
Rewolucje: na morzu - czyli jak tropiłam autora komiksu
Na spotkaniu autorskim z panami Mateuszem Skutnikiem i Wojciechem Stefańcem patrzyłam jak urzeczona na wyświetlane za ich plecami plansze. Do tej pory nazwisko Skutnik kojarzyło mi się tylko z niepozorną postacią zatroskanego Blakiego i jego filozoficznymi powiastkami. Tymczasem na ekranie projekcyjnym nakładały się na siebie odcienie błękitu, szarości i wrzosu. Zakochałam się w tych kolorach.
Zaraz po zakończeniu spotkania pobiegłam na stoisko Timofa i szybko kupiłam Rewolucje, jak się okazało szósty już tom serii. Cóż to byłby jednak za sens kupić komiks i nie zdobyć autografu autora, jeżeli on sam jest obecny za festiwalu. Niestety było już po wyznaczonym czasie na rozdawanie podpisów. Miałam dwa wyjścia, albo dać sobie spokój, albo zaczaić się na rysownika. W każdej przerwie między spotkaniami zjawiałam się przy stoisku Timofa z niewinnym pytaniem: "Czy nie było tu przypadkiem pana Skutnika". Sprzedawcy ze stoiska zaczęli po jakimś czasie już mnie kojarzyć i nawet starali się pomóc: "Dopiero co tu był, niech pani poczeka, pewnie zaraz będzie wracał", "Ale ma pani pecha, dopiero co poszedł". I tak upłynęła sobota, festiwalowy dzień pierwszy.
Postanowiłam jednak jednak, ze nie dam tak łatwo za wygraną. W niedziele znów popędziłam najpierw na stoisko. Przy okazji zaopatrzyłam się jeszcze w Rewolucje 5 i Lincolna. I tak znowu się spóźniłam: "No dosłownie, przed chwilą sobie poszedł". Mój mąż już lekko zniecierpliwiony poszedł z naszym znajomym na kawę. Ludzie na stoiskach zaczęli już się powoli pakować. Stwierdziłam, że nic tu po mnie i podreptałam do baru na dole. Okazało się, ze czeka na mnie kawa i całkiem apetycznie wyglądające ciastko, a przy stoliku obok siedzi pan Skutnik ze znajomymi. "Spokojnie" - pomyślałam, toż to bardzo niekulturalnie przeszkadzać komuś w jedzeniu. Kiedy więc zauważyłam, że pan Skutnik zaczyna się zbierać zerwałam się ze swojego miejsca. I w ten oto sposób stałam się szczęśliwą posiadaczką komiksu z dedykacją i rysunkiem tego oto dżentelmena z początku mojego wpisu. Wróciłam wielce zadowolona do domu, gdzie po sprawdzeniu księgarń, antykwariatów i Allegro stwierdziłam, że nie ma prawie szans na kupienie tomów 1-4. Ach życie...
Wyszło na to, że nie napisałam nic o samym komiksie. Autorem scenariusza jest pan Jerzy Szyłak, ceniony krytyk i scenarzysta komiksowy.
Na morze wyrusza grupa turystów. Jest hałaśliwie i radośnie, ale gdzieś tam w tle czai się coś nienazwanego i groźnego. Wyziera z rogów kadrów, potęguje napięcie, mimo tego, że na pierwszy rzut oka nic złego się nie dzieje. Statek mknie do przodu, a z nim na pokładzie pasażerowie: rodziny z dziećmi, sławy, wynalazcy i groźny przestępca przykuty do ściany gdzieś pod pokładem. Czy to jego powinni obawiać się pasażerowie, czy może czegoś zupełnie innego?
Myślę, że nie opiszę treści lepiej niż zrobił to Kuba Jankowski, zachęcam serdecznie do przeczytania jego recenzji.
Przykładowe plansze z Rewolucji 6 możecie obejrzeć na oficjalnej stronie Mateusza Skutnika
Ostatnio zajrzałam na stronę Bicepsa i zobaczyłam nagrodę w ich ostatnim konkursie - piękny rysunek z Rewolucji 6, że też o tym nie wiedziałam!
poniedziałek, 30 stycznia 2012
Ozma of Oz
Tym razem Dorotka z Kansas płynie z wujkiem do Australii. Niestety po drodze, w trakcie sztormu, dziewczynka wypada za butę. Na szczęście na wodzie unosi się też spore drewniane pudło i to z lokatorem w środku. Jest nim gadająca kwoka Billi. Dialog pomiędzy Dorotką a kurą w kwestii poprawności angielskiej wymowy jest przezabawny. Zresztą cała książka pełna jest zabawnych dialogów, czasami nawet trochę kąśliwych:
Rozmowa Dorotki z drewniany koniem:
"Are you intel'gent?" asked the girl.
"Not very," said the creature. "It would be foolish to waste intelligence on a common Sawhorse, when so many professors need it.
Tak jak i poprzednio Kraina Oz pełna jest niezwykłych stworzeń. Zastanawiam się, czy jako dziecko nie bałabym się takiego na przykład Wheelera:
Bandy wheelerów napadały na bezbronnych podróżnych z czystej złośliwości. Oczywiście, można był nie zapuszczać się na te nieprzyjazne wybrzeże, tyle, że rosły tam cudowne drzewa śniadaniowe i obiadowe. Z gałęzi zamiast owoców zwisały gotowe posiłki w gustownych papierowych torebkach.
Albo taka na przykład księżniczka Langwidere i jej 30 głów. Czy nie wygląda przerażająco?
L. Frank Baum napisał Ozmę of Oz po tym jak dzieci z całego kraju zasypały go listami z prośbą o dalsze przygody Dorotki i jej przyjaciół. Kiedy oddawał tę powieść do wydawnictwa, postanowił już, że będzie to dłuższa seria. I rzeczywiście cały cykl liczy 14 tomów.
Cała bajka jest dostępna pod adresem: http://www.gutenberg.org/files/33361/33361-h/33361-h.htm. Na stronie Projektu Gutenberg można też obejrzeć resztę ilustracji.
Rozmowa Dorotki z drewniany koniem:
"Are you intel'gent?" asked the girl.
"Not very," said the creature. "It would be foolish to waste intelligence on a common Sawhorse, when so many professors need it.
Tak jak i poprzednio Kraina Oz pełna jest niezwykłych stworzeń. Zastanawiam się, czy jako dziecko nie bałabym się takiego na przykład Wheelera:
Bandy wheelerów napadały na bezbronnych podróżnych z czystej złośliwości. Oczywiście, można był nie zapuszczać się na te nieprzyjazne wybrzeże, tyle, że rosły tam cudowne drzewa śniadaniowe i obiadowe. Z gałęzi zamiast owoców zwisały gotowe posiłki w gustownych papierowych torebkach.
Albo taka na przykład księżniczka Langwidere i jej 30 głów. Czy nie wygląda przerażająco?
L. Frank Baum napisał Ozmę of Oz po tym jak dzieci z całego kraju zasypały go listami z prośbą o dalsze przygody Dorotki i jej przyjaciół. Kiedy oddawał tę powieść do wydawnictwa, postanowił już, że będzie to dłuższa seria. I rzeczywiście cały cykl liczy 14 tomów.
Cała bajka jest dostępna pod adresem: http://www.gutenberg.org/files/33361/33361-h/33361-h.htm. Na stronie Projektu Gutenberg można też obejrzeć resztę ilustracji.
niedziela, 29 stycznia 2012
Wiele egzemplarzy tego samego, czyli dziwactwa komiksomaniaków
Pierwszym komiksem, jaki dostałam od rodziców było "Skąd się bierze woda sodowa" Tadeusza Baranowskiego. Mam go zresztą do dzisiaj. Jest to mały cud, biorąc pod uwagę to, ile dzieci sąsiadów przerzucało kartki tego komiksu. Ostatnio pieczołowicie go kleiłam porządnym klejem introligatorskim. Miał prawo się rozlecieć :)
Do niedawna mogliśmy się poszczycić tym, że mamy wszystkie wydania Wody. Niestety to już nieaktualne. Ostatnio pojawiło się super kolekcjonerskie wydanie, tylko w kilku egzemplarzach. Cenowo poza naszym zasięgiem.
To ostatnie, to też wydanie kolekcjonerskie, numerowane.
Młodzieżowa Agencja Wydawnicza, 1982 ; Nakład 100 000.
Młodzieżowa Agencja Wydawnicza, 1983 ; nakład 300 000.
Egmont, 2004 ; Nakład ? (podejrzewam, że ok. 2 000).
Ongrys, Atropos, 2010 ; Nakład 330.
Tak naprawdę pierwszym komiksem z którym się zetknęłam był nie "Skąd się bierze woda sodowa", ale "Podróż smokiem Diplodokiem" tego samego autora. Miałam 6 lat i leżałam w szpitalu. dziewczynka z sąsiedniej sali miała Diplodoka. Zaglądałam jej przez ramię. Wtedy uważałam, że to najpiękniejsza książka jaką w życiu widziałam. Nie wiem tylko dlaczego zapamiętałam, że była taka wielka i gruba. Nie przeczytałam jej wtedy, dziewczynka okazała się bardzo mało koleżeńska. Moja mama starała się dostać gdzieś dla mnie ten komiks, ale to były czasy PRL-u i to nie było takie proste. Tak więc pod choinką znalazłam "Skąd się bierze woda sodowa". Żeby nie było teraz mam kilka wydań Smoka.
Przy okazji, jeżeli ktoś szuka komiksu dla swojego dziecka, to polecam te dwa tytuły. Zła wiadomość jest taka, że można je dostać tylko na rynku antykwarycznym.
Po co zbierać kilka wydań tego samego? Między innymi dlatego, że zwykle jednak się od siebie różnią. W wydaniu Ongrysa, można na przykład dodatkowo znaleźć przedruk wersji Skąd się bierze... ze Świata Młodych. Poza tym, nigdy nie warto pozbywać się pierwszych wydań danego tytułu, a już na pewno nie, kiedy są w bardzo dobrym stanie.
Zdarzają się też pomyłki drukarskie (tak jak i w wydawaniu znaczków). To dwa wydania tego samego komiksu. Dwa rodzaje tytułu, a w drugim dodatkowo błąd drukarski. Egmont wypuścił kiedyś partię z błędem. Ponoć, szybko wycofano ją z rynku. Chyba nie do końca, bo my kupiliśmy ten egzemplarz w Empiku, jeszcze kilka miesięcy po całej aferze. Zastanawialiśmy się, czy to nie było celowe działanie wydawnictwa. Ot tak, żeby sprawdzić zapotrzebowanie na edycje kolekcjonerskie. Bo teraz komiksy, to głównie edycje kolekcjonerskie, ale o tym może innym razem.
Do niedawna mogliśmy się poszczycić tym, że mamy wszystkie wydania Wody. Niestety to już nieaktualne. Ostatnio pojawiło się super kolekcjonerskie wydanie, tylko w kilku egzemplarzach. Cenowo poza naszym zasięgiem.
To ostatnie, to też wydanie kolekcjonerskie, numerowane.
Młodzieżowa Agencja Wydawnicza, 1982 ; Nakład 100 000.
Młodzieżowa Agencja Wydawnicza, 1983 ; nakład 300 000.
Egmont, 2004 ; Nakład ? (podejrzewam, że ok. 2 000).
Ongrys, Atropos, 2010 ; Nakład 330.
Tak naprawdę pierwszym komiksem z którym się zetknęłam był nie "Skąd się bierze woda sodowa", ale "Podróż smokiem Diplodokiem" tego samego autora. Miałam 6 lat i leżałam w szpitalu. dziewczynka z sąsiedniej sali miała Diplodoka. Zaglądałam jej przez ramię. Wtedy uważałam, że to najpiękniejsza książka jaką w życiu widziałam. Nie wiem tylko dlaczego zapamiętałam, że była taka wielka i gruba. Nie przeczytałam jej wtedy, dziewczynka okazała się bardzo mało koleżeńska. Moja mama starała się dostać gdzieś dla mnie ten komiks, ale to były czasy PRL-u i to nie było takie proste. Tak więc pod choinką znalazłam "Skąd się bierze woda sodowa". Żeby nie było teraz mam kilka wydań Smoka.
Przy okazji, jeżeli ktoś szuka komiksu dla swojego dziecka, to polecam te dwa tytuły. Zła wiadomość jest taka, że można je dostać tylko na rynku antykwarycznym.
Po co zbierać kilka wydań tego samego? Między innymi dlatego, że zwykle jednak się od siebie różnią. W wydaniu Ongrysa, można na przykład dodatkowo znaleźć przedruk wersji Skąd się bierze... ze Świata Młodych. Poza tym, nigdy nie warto pozbywać się pierwszych wydań danego tytułu, a już na pewno nie, kiedy są w bardzo dobrym stanie.
Zdarzają się też pomyłki drukarskie (tak jak i w wydawaniu znaczków). To dwa wydania tego samego komiksu. Dwa rodzaje tytułu, a w drugim dodatkowo błąd drukarski. Egmont wypuścił kiedyś partię z błędem. Ponoć, szybko wycofano ją z rynku. Chyba nie do końca, bo my kupiliśmy ten egzemplarz w Empiku, jeszcze kilka miesięcy po całej aferze. Zastanawialiśmy się, czy to nie było celowe działanie wydawnictwa. Ot tak, żeby sprawdzić zapotrzebowanie na edycje kolekcjonerskie. Bo teraz komiksy, to głównie edycje kolekcjonerskie, ale o tym może innym razem.
sobota, 28 stycznia 2012
Obcy w obcym kraju
Dla człowieka wychowanego od małego na Marsie nic nie jest oczywiste:
"- Doktorze! - zawtórowało mu stworzenie. - za chwilę zjawi się tu doktor Nelson. Jesteśmy gotowi na śniadanie?
Wszystkie cztery słowa, z jakich składało się zapytanie, znajdowały się w słowniku Smitha, nie miał jednak pewności, czy dobrze zrozumiał całość. Wiedział, czym było śniadanie, nie był jednak pewien, czy jest na nie gotowy. Nie ostrzegano go, że może spotkać go taki zaszczyt, iż zostanie zjedzony. Nie miał też pojęcia, że z braku dostatecznej ilości pożywienia trzeba tu redukować liczebność społeczeństwa. Przepełnił go łagodny żal, ponieważ tak wiele nowych wydarzeń miał jeszcze do zgrokowania, gotów jednak był pogodzić się z losem i nie stawiać oporu".
Valentine Michael Smith był jedynym ocalałam z pierwszej ziemskiej misji na Marsa. Mieszkańcy Czerwonej Planety wychowali go razem ze swoimi nimfami. Druga misja z Ziemi zabrała go do domu. Tylko czy Ziemia była domem dla Michaela Smitha? Tak wiele odkrył na niej niepokojących rzeczy wymagających dogłębnego zgrokowania. Jego zachowanie i poglądy wymykały się ziemskiej logice i przez to budziły lęk i niezrozumienie.
Wcale się nie dziwię, że Obcy w obcym kraju Roberta A. Heinleina stało się biblią pokolenia hipisów. W końcu Smith tworzy komunę doskonałą. Martwi, go jednak to, że jego nauka może być odebrana zbyt powierzchownie. Najpierw bowiem należy zrozumieć dogłębnie, potem dopiero połączyć się z innym człowiekiem. Wolność seksualna była wynikiem przemiany wewnętrznej i ciężkiej pracy nad własnym charakterem i umysłem, a nie narzędziem prowadzącym do celu.
Wydawnictwo Solaris wydało pełną, nieocenzurowaną wersję powieści. Ciekawa jestem co zostało wycięte poprzednio. A ponoć była to 1/3 powieści. Nie zauważyłam w niej żadnych niepotrzebnych "dłużyzn".
Nie szukałabym w tej książce odpowiedzi na pytania "o życie, Wszechświat i całą resztę", jest to jednak bardzo przyjemna lektura na wieczór.
piątek, 27 stycznia 2012
Robot Adam Wiśniewski-Snerg
Na okładce powieści przytoczona jest opinia Jacka Dukaja: "Jest w tej powieści wysoka obsesja intelektualna". Jak dla mnie jej "wysokość" to wysokość Himalajów.
Bohater powieści Robot BER-66 próbuje odnaleźć się w świecie, do której został wysłany z specjalną misją przez nieznany Mechanizm. Rzeczywistość tę bada w sposób empiryczny, poprzez obliczenia matematyczne i zastosowanie praw fizyki. Dzięki rozważaniom natury filozoficznej próbuje odnaleźć porządek i prawa rządzące wzajemnymi zależnościami istot żywych.
Pierwszą część powieści wysłuchałam, potem sięgnęłam jednak do wersji drukowanej, za często bowiem zdarzało się, że odpływałam myślami w trakcie dłuższych rozważań naukowych Robota. Potem nagle orientowałam się, że akcja idzie dalej i musiałam przewijać plik, żeby się nie pogubić. Zbyszek dał mi cenną wskazówkę, żebym "wytrzymała te pierwsze 100 stron", potem już pójdzie. I poszło, nie żałuję, chociaż muszę przyznać, że Snerg nie posługuje się łatwym językiem.
Jeżeli czujecie się na siłach, żeby podjąć to intelektualne wyzwanie możecie przeczytać więcej o samej powieści w recenzji Cezarego Dulkowskiego.
Jedyny cytat jaki sobie zapisałam w trakcie lektury Robota to zdanie pochodzące z Teorii względności życia:
"Hamulcem rozwoju danej cywilizacji wspierającej się na określonych umysłach nie są jakieś absolutne, nigdy nieprzekraczalne bariery obiektywne, lecz tylko granice zakreślone wiedzą danej chwili oraz niedomagania wyobraźni".
Nie jest to, wbrew temu co mogłoby się wydawać, pochwała naszych nieograniczonej zdolności i wyobraźni, ale raczej wskazanie naszych ograniczonych możliwości.
Robot / Adam Wiśniewski-Snerg
Gdańsk: Wydawnictwo Słowo-Obraz Terytoria, 2005.
czwartek, 26 stycznia 2012
Jeśli zimową nocą podróżny
Jeśli zimową nocą podróżny Italo Calvino to jedna z tych książek, które zostawiają czytelnika pełnego rozpaczy i zastanawiającego się jak można poważyć się na napisanie osobiście choć jednego zdania, po przeczytaniu powieści napisanej tak pięknym językiem. Jestem zachwycona i pełna pokory. Weźmy na przykład stworzone przez niego definicje książek i samego czytania. Czytelnik, bohater powieści, wstępuje do biblioteki w poszukiwaniu zaginionego tekstu książki. I oto przed jego oczami pojawiają się "Książki Które Od Dawna Zamierzasz Przeczytać", "Książki Które Rozbudzają W Tobie Ciekawość Niespodziewaną Gwałtowną I Niezbyt Wyraźnie Usprawiedliwioną", "Książki Przeczytane Jeszcze Zanim Je Otwarto Gdyż Należą Do Kategorii Tych Co Zostały Przeczytane Jeszcze Przed Napisaniem" i inne, których nazwy zapełniają całą stronę. Co to jest jednak jedna strona na tak celne opisanie grup książek, podzielonych ze względu na upodobania czytelnicze?! Albo definicja samego procesu czytania: "Czytanie jest wychodzeniem naprzeciw temu, co ma się wydarzyć, chociaż nikt jeszcze nie wie, co to będzie..."
Jeśli zimową nocą podróżny to wspaniała przygoda na którą zaprasza nas Calvino. To gra, pomiędzy pisarzem i nami czytelnikami. Powieść Calvino jest jak układanie puzzli, tyle, że dopiero co ułożone elementy rozpadają się, odnajdujemy coraz to nowe kawałki historii i próbujemy złożyć z nich całość.
Bohaterowie powieści Czytelnik i Czytelniczka kochają czytanie książek za samą możliwość zagłębienia się w oferowanym ich przez autora świecie. Niestety historie urywają się, książki giną, a osoby odpowiedzialne za ostateczny kształt książki dokonują mistyfikacji.
Czytanie Jeśli zimową nocą podróżny to czysta przyjemność. Jutro rusza Klub Dyskusyjny na blogu Czytanki Anki. Ciekawa jestem opinii innych osób.
Ptaszyna - Dezső Kosztolányi
Rodzina Vajkayów mieszka w małym, węgierskim miasteczku. Rodzice Antonina i Akacjusz oraz ich 35-letnia córka, nazywana pieszczotliwie Ptaszyną wiodą spokojne życie. Nie wychodzą nigdzie z wyjątkiem kościoła i nie prowadzą życia towarzyskiego. Pod koniec lata jednak coś się zmienia. Ptaszyna wyjeżdża na tydzień do rodziny na wieś. Rodzice początkowo oddają się rozpaczliwym rozmyślaniom i tęsknocie, potem jednak coś się jednak w nich przełamuje. Małe banalne wydarzenia, chociażby wyjście do restauracji czy do teatru dodają blasku ich codziennej egzystencji.
"Tak czy inaczej, znaleźli się w nurcie ogólnych myśli, interesów i ludzkiej wspólnoty ; odświeżyło to ich, rozproszyło duszną otępiałość, która przeżarła ich ciała, ubrania meble."
Akacjusz kocha swoja córkę. To co, że jet brzydka, że brak jej radości z życia, dalej jest jego jedyna córką. Ptaszyna najlepiej czuje się, kiedy jest zajęta pracą. Dlatego utrzymuje mieszkanie w pedantycznym porządku, cały wolny czas poświęca robótkom ręcznym i wprawia się w oszczędzaniu na wszystkim.
"Ptaszyna była dobrą córką, bardzo dobrą córką, jedyną radością w życiu ojca. Akacjusz zawsze to powtarzał, przypominał sobie i innym".
Ptaszyna stroni od ludzi. Rodzice, żeby nie robić jej przykrości, dostosowują się do jej trybu życia. I nagle oto Ptaszyna wyjeżdża na tydzień. Zanim wróci, rodzice targani wyrzutami sumienia będą w panice ustawiali meble na poprzednich miejscach, chowali bilety do teatru i nowe zakupy.
"Ptaszyna" jest niezwykłą powieścią, która po jej przeczytaniu dalej karze nam się zastanawiać nad sensem całej tej historii. Na koniec zacytuje jeszcze co o "Ptaszynie" napisał hrabia Péter Esterházy, węgierski pisarz i eseista:
"Brzydota Ptaszyny to nie symbol, lecz nienazwany niepokój, o którym wolelibyśmy zapomnieć.(...)Szpetota Ptaszyny, jej rozlazła tusza, tępota, agresywna dobroć – to my. (…) Ptaszyna jest wieczna. Nie ma przed nią ucieczki".
Ptaszyna / Dezső Kosztolányi
Warszawa: W.A.B., 2011
środa, 25 stycznia 2012
Leviathan Scott Westerfeld
Leviathan to naprawdę dobra powieść przygodowa dla młodzieży. Przeczytałam ją z wielka przyjemnością. Do lektury dodatkowe zachęciły mnie ilustracje Keith Thompson.
Akcja powieści rozgrywa się w alternatywnej rzeczywistości, bardzo podobnej do realiów Pierwszej Wojny Światowej. I tutaj stają naprzeciw siebie dwie militarne potęgi. Z jednej strony Niemcy i Austro-Węgry, z drugiej Rosja, Francja i Wielka Brytania. Książęca para zostaje zabita w Sarajewie, co staje się sygnałem do wybuchu wojny. Jak na powieść z gatunku steampunk przystało wrogie armię posługują się bronią, której technologia wykonania jest bardzo oryginalna. Mamy więc maszyny kroczące i sterowce, którymi posługują się niemieckie siły wojskowe i bio-maszyny używane przez Aliantów. Jedna z takich niezwykłych żywych maszynerii, będących skutkiem manipulacji genetycznych, jest Leviatan - podniebny stwór przypominający wieloryba. A to urządzenie latające na ilustracji powyżej, to wcale nie balon, ale odmiana meduzy.
Aleksander, książę z rodu Habsburgów, musi ratować się ucieczką. Po śmierci rodziców, jego los jest niepewny. W ucieczce pomagają mu przyjaciele, zamordowanego ojca. Całej grupie udaje się przedrzeć przez Alpy do neutralnej Szwajcarii. Niestety tam również nie są bezpieczni.
Deryn Sharp, postanawia za wszelką cenę zostać lotnikiem. Niestety do armii przyjmują tylko chłopców. Dlatego postanawia zmienić imię na Dylan, zapakować w walizkę trochę chłopięcych ubrań i zaryzykować. Nieszczęśliwy wypadek w czasie egzaminu na pilota sprawia, że znajduje się na pokładzie Leviathana.
Dla nieprzekonanych wrzucam film reklamujący powieść, gdzie można zobaczyć więcej ilustracji.
W USA w sprzedaży są już kolejne tomy: Behemoth i Goliath. Mam nadzieję, że równie dobre.
Zdjęcia i film pochodzą ze strony autora: http://scottwesterfeld.com/books/leviathan/
Fragment recenzji także tutaj:
Akcja powieści rozgrywa się w alternatywnej rzeczywistości, bardzo podobnej do realiów Pierwszej Wojny Światowej. I tutaj stają naprzeciw siebie dwie militarne potęgi. Z jednej strony Niemcy i Austro-Węgry, z drugiej Rosja, Francja i Wielka Brytania. Książęca para zostaje zabita w Sarajewie, co staje się sygnałem do wybuchu wojny. Jak na powieść z gatunku steampunk przystało wrogie armię posługują się bronią, której technologia wykonania jest bardzo oryginalna. Mamy więc maszyny kroczące i sterowce, którymi posługują się niemieckie siły wojskowe i bio-maszyny używane przez Aliantów. Jedna z takich niezwykłych żywych maszynerii, będących skutkiem manipulacji genetycznych, jest Leviatan - podniebny stwór przypominający wieloryba. A to urządzenie latające na ilustracji powyżej, to wcale nie balon, ale odmiana meduzy.
Aleksander, książę z rodu Habsburgów, musi ratować się ucieczką. Po śmierci rodziców, jego los jest niepewny. W ucieczce pomagają mu przyjaciele, zamordowanego ojca. Całej grupie udaje się przedrzeć przez Alpy do neutralnej Szwajcarii. Niestety tam również nie są bezpieczni.
Deryn Sharp, postanawia za wszelką cenę zostać lotnikiem. Niestety do armii przyjmują tylko chłopców. Dlatego postanawia zmienić imię na Dylan, zapakować w walizkę trochę chłopięcych ubrań i zaryzykować. Nieszczęśliwy wypadek w czasie egzaminu na pilota sprawia, że znajduje się na pokładzie Leviathana.
Dla nieprzekonanych wrzucam film reklamujący powieść, gdzie można zobaczyć więcej ilustracji.
W USA w sprzedaży są już kolejne tomy: Behemoth i Goliath. Mam nadzieję, że równie dobre.
Zdjęcia i film pochodzą ze strony autora: http://scottwesterfeld.com/books/leviathan/
Fragment recenzji także tutaj:
wtorek, 17 stycznia 2012
War dances – walka ze sobą i ze światem
Książka Shermana Alexie War dances zdobyła nagrodę PEN/Faulkner Award for Fiction za rok 2010. War dances to zbiór różnych form literackich: opowiadań, wierszy i innych trudniejszych do sklasyfikowania. Sherman pisze w swoich tekstach o rasizmie, problemach małżeńskich, kryzysie tradycji, zmianach przekonań. Mamy więc młodego Indianina, który odbywa staż w lokalnej gazecie gdzie pod czujnym okiem dziennikarki uczy się pisać nekrologi, syna senatora, który musi nauczyć się wielu rzeczy o winie i odkupieniu, czy też niewiernego małżonka, który po portach lotniczych szuka nowej miłości swojego życia.
Najlepsze jest chyba tytułowe opowiadanie „War dances”. Opowiada o trudnych relacjach pomiędzy ojcem a synem. Ojciec, alkoholik i cukrzyk leży w szpitalu czekając na amputację części nogi. Dopuścił to tego przez własne niedbalstwo. Jego syn, wyrusza na poszukiwanie dodatkowego koca, bo jego osłabiony ojciec marznie na szpitalnym łóżku. Syn również zaczyna mieć problemy ze zdrowiem. Boi się, problem jest poważny, ale równocześnie zaczyna się zastanawiać nad tym jakim sam jest ojcem, jaki jego obraz zachowają jego synowie, kiedy już sami założą rodziny.
Język opowiadań jest momentami humorystyczny, ale jest to gorzki humor. Bohaterowie książki Shermana czują się zagubieni, samotni.
Gdybym miała ocenić tę książkę to dałabym jej 4/6 punktów. Nie jest zła, czyta się szybko, tyle, że nie jestem pewna czy coś z tych historii zostanie mi w pamięci. Raczej mało prawdopodobne. Chociaż był jeden fragment, z którym mogę się zgodzić w zupełności. Brzmiał on mniej więcej tak: jeżeli chcesz, aby kobieta pokochała cię, musisz tańczyć. Jeżeli nie chcesz tego robić, będziesz musiał pracować ciężko na to, żeby kobieta pokochała cię do końca życia, a i tak ryzykujesz zawsze, że odejdzie z mężczyzną, który wie jak zatańczyć tango.
Sherman Alexie – wychował się w rezerwacie Indian w Wellpinit w stanie Washington. Po ukończeniu uniwersytetu stanowego, zajął się pisaniem wierszy i powieści. Jego najbardziej znaną książką jest The Absolutely True Diary of a Part-Time Indian .
Fragment recenzji również tutaj:
sobota, 14 stycznia 2012
The giver
Mocno rozczarowana „Dobranymi”postanowiłam sięgnąć po Givera, z którego ponoć autorka „Dobranych” zapożyczyła świat swojej powieść. „The Giver” jest cenioną pozycją w Stanach Zjednoczonych, u nas chyba nadal mało znaną. Powieść ta otrzymała wiele nagród, m.in. John Newberry Medal for the most distinguished contribution to American literature for children. Tu również mamy do czynienia z antyutopią, ale chyba lepiej przemyślaną. Społeczeństwo decyduje o każdym aspekcie życia jednostki, od jego urodzin do śmierci w wyznaczonym czasie. Obowiązkowe jest branie pigułek na obniżenie popędu płciowego. Czyżby autorka oglądała naszą „Seksmisję”? W wieku dwunastu lat każdy członek społeczności otrzymuje przydział do konkretnego zawodu. Tak też jest w przypadku głównego bohatera Jonasa.
Jonas ma zostać przyszłym Odbiorcą Wspomnień, jedną z najważniejszych osób we wspólnocie. Wiedzę otrzymuje od aktualnie spełniającego tę godność Odbiorcy Wspomnień, który każe nazywać się Dawcą. Dawca przekazuje Jonasowi obrazy sprzed czasów identyczności, kiedy ludzie sami zarządzali własnym życiem. Jonas pyta na przykład:
„ >>Or what if << he went on, almost laughing at the absurdity, >>they chose their own jobs<<
>
<
Jednym słowem, wracamy do pytania, nad którym tyle głowił się Erich Fromm, czy ludzkość wybierze wolność czy bezpieczeństwo? Społeczeństwo Jonasa wybrało większe bezpieczeństwo, zamiast indywidualności i wolności wyboru. Pozbyło się też historii. Odbiorca Wspomnień jest ludzkim zaworem bezpieczeństwa. W jego pamięci przechowywane są wspomnienia wielu pokoleń. Trudne brzemię dla 12-letniego chłopca.
Jak już wspominałam na początku „The giver” był wielokrotnie nagradzany, utrzymuje się również wysoko w rankingach czytelniczych portali typu goodreads. Dlatego też miałam co do tej powieści wysokie oczekiwania. Niestety, rozczarowałam się. Możliwe, że odebrałabym tę opowieść inaczej w wieku lat kilkunastu. Teraz, po lekturze no chociażby Roku 1984 Orwella nie widzę w Giverze niczego oryginalnego. W powieści pełno jest niejasności. Brakuje mi na przykład wyjaśnienia dlaczego ten świat wygląda tak, a nie inaczej np. nieszczęsna kwestia kolorów. Skoro ludzie posiedli wiedzę jak przekazywać wspomnienia (proszę, jakie niezwykłe osiągnięcie intelektualne), to czemu pod innymi względami tak się emocjonalnie zdegenerowali. To nie jest do końca jasne. Z książki wynika, że tylko część populacji była w tej społeczności wyznaczona jako matki rodzące dzieci i zwykle były to kobiety, które nie nadawały się do pracy umysłowej. Każda rodziła troje dzieci. Rocznie społeczności przybywało 50 niemowląt. Tak więc po pierwsze pula genetyczna była za mała, a po drugie jak z niebyt rozgarniętych matek miały się rodzić inteligentne dzieciaki i kim byli ich ojcowie? To tylko takie wolne spostrzeżenia.
Myślę, że odpuszczę sobie powieści dystopijne na jakiś czas.
Część recenzji została umieszczona także tutaj:
piątek, 13 stycznia 2012
Dobrani czyli wcale nie taki straszny świat
Akcja powieści Ally Condie rozgrywa się w jakże popularnym ostatnio dystopijnym świecie , w którym panuje doskonały ład i porządek. Wszyscy mieszkają w wygodnych domach, posiłki są dostarczane na taśmach. Jest lista dopuszczonych strojów i osobistych przedmiotów. Wiele spraw jest określone magiczną listu stu dopuszczonych rzeczy, jest więc sto rodzajów sukien, sto wierszy, sto piosenek. Ludzie żyją długo w zdrowiu, ale doskonale wiedzą kiedy przyjdzie im umrzeć. Dokładnie w swoje 80 urodziny. O wielu sprawach decydują urzędnicy np. o tym gdzie będziesz pracował po skończeniu szkoły, z kim możesz się spotykać i co robić w wolnym czasie. Aha i oczywiście palą książki. Jak to zwykle bywa w takich powieściach w pewnym momencie nasza bohaterka Cassia zaczyna się „dusić”.
Kolejny raz nachodzi mnie myśl jak naiwne są te antyutopie tworzone przez pisarzy, który sami nigdy nie żyli w państwie totalitarnym. Powinni poczytać trochę książek Janusza Zajda. Powieści Zajdla tłumaczą struktury sieci w który zaplątany jest szary obywatel. Sieci, która się zaciska, tłumi wolna wolę i indywidualność jednostki. W Matched i innych tego typu powieściach od razu czujemy, że wszystko jest na niby, nie ma się czego bać. Ten świat jest nierealny, nieprzekonujący i wcale nie taki straszny. W jednej ze scen Społeczeństwo przez duże „S” postanawia ukarać rodzinę Cassi, właściwie to ma być „ ostrzeżenie”, więc... wycina drzewo przed ich domem. Litości! Ale może za dużo wymagam od powieści dla młodzieży? W końcu Matched to przede wszystkim romans dla nastolatek.
Oto i nasz wątek miłosny. Cassia zostaje zaproszona na jedna z najważniejszych uroczystości swojego życia. Na specjalnym bankiecie urzędnicy ogłaszają pary przyszłych małżonków, uprzednio przez siebie wyselekcjonowane. Cassia jest zachwycona, kiedy na ekranie pokazuje się twarz jej dobrego znajomego Xandra. Po powrocie do domu ogląda nagranie z mikrokarty, które dostała w trakcie bankietu. Dzięki niemu ma poznać więcej faktów z życia swojego przyszłego partnera. Tyle, że oprócz twarzy Xandra, zostaje wyświetlona też inna twarz. Ky, chłopak, którego również dobrze zna Cassia, jest Odmieńcem (według prawa społeczności) i nigdy nie otrzyma prawa do posiadania partnera. Czy więc fakt, że Cassia zobaczyła go na ekranie był zwykłą pomyłką, okrutnym żartem , czy może czymś więcej? Nieszczęsna nasza główna bohaterka musi teraz wybrać między przystojnym, miłym i inteligentnym i odpowiedzialnym młodzieńcem a inteligentnym, miłym, przystojnym i romantycznym kolegą.
Matched jest napisana prostym, zrozumiałym angielskim. Idealna dla kogoś, kto dopiero zaczyna czytać w tym języku. To też jakaś zaleta.
czwartek, 12 stycznia 2012
Faktotum – rzecz o pijaku i jego dziewkach
Powieści Charlesa Bukowskiego zrobiły się ostatnio popularne, pewnie ze względu na adaptację filmową. Mam nadzieję, że inne tytuły są lepsze.
Bohater Faktotum – Henry Chinaski – jest postacią której nie sposób polubić. Nie dba ani o siebie, ani o ludzi którzy go otaczają. Jest bierny, wiecznie zapijaczony i cyniczny. Henry jest niebieskim ptakiem, sam przyznaje, że najchętniej to pozostałby na utrzymaniu jakiejś kobiety, może nawet jakiejkolwiek kobiety. Musi iść do pracy, bo potrzebuje na wódkę i zakąskę. Wiem, że nie zawsze musimy żywić ciepłe uczucia w stosunku do głównej postaci powieści, ale ja jej nawet nie rozumiem!
Dobrze, to w takim razie o czym właściwie jest ta powieść? Henry jest niespełnionym pisarzem. Jego powieści są odrzucane przez kolejne wydawnictwa. Chciałby zostać dziennikarzem i pisać „o poważnych rzeczach”, ale nic z tego biura - prasowe są przepełnione. Z drugiej strony nie zauważyłam, żeby się szczególnie starał. Podróżuje od miasta do miasta, nigdzie jednak nie może na dłużej zagrzać miejsca. W jednym zakładzie pracy pracuje średnio kilka tygodni, czasami nawet krócej. Jego pościg to pościg za niczym, a najszczęśliwszy jest wtedy gdy spędza całe dnie w brudnej pościeli i pije wódkę ze swoją kochanką.
Fani Bukowskiego twierdzą, że film Faktotum z 2005 dobrze oddawał realia książki. Jak dla mnie, Matt Dillion jest trochę za przystojny do tej roli. Tutaj macie zwiastun. Co do książki sami się przekonajcie.
środa, 4 stycznia 2012
Chłopaki Anansiego
Życie Grubego Charliego wyglądało zupełnie normalnie. Był księgowym w londyńskiej firmie, niedawno się zaręczył i wraz z narzeczoną planował uroczystość weselną. Aż przyszła wiadomość o nagłej śmierci jego ojca i wtedy wszystko się zmieniło. Bo co, jeżeli nagle okazuje się, że twój ojciec był bogiem, starsza pani z sąsiedztwa wiedźmą i w dodatku nagle pojawia się jeszcze jeden członek rodziny, o którym nie miałeś pojęcia, a który sprawi, że twoje życie „stanie na głowie”? Gruby Charlie stara się „nie zwariować”, ale z każdą chwilą jest to coraz trudniejsze.
„Chłopaki Charliego” Neila Gaimana to powieść trochę straszna, miejscami zabawna, a przede wszystkim wciągająca i oryginalna. Warto do niej zajrzeć!
Subskrybuj:
Posty (Atom)