poniedziałek, 31 grudnia 2012

2012 - podsumowanie

Udało się, pierwszy rok blogowania dobiegł końca. Zakładałam, że do końca roku napiszę przynajmniej 100 postów. Cóż... prawie się udało. Przeczytałam 140 książek, o 20 więcej niż w tamtym roku. Jeżeli ktoś jest ciekaw tytułów, to są w zakładce Przeczytane 2012. Myślę, że następny rok będzie dużo skromniejszy ale czy to takie ważne? Nic na siłę, inaczej znika cała radość z czytania.

To może najpierw autorzy których "odkryłam" dla siebie w tym roku:
Dwóch twórców kryminałów Aleksandra Marinina i Rex Stout. Obydwoje odkryci dzięki recenzjom Agnes.
Eduardo Mendoza - wprawdzie pierwszą jego powieść przeczytałam w 2011, ale  to w tym roku wsiąknęłam całkiem. Bardzo lubię jego poczucie humoru.

Dobrze, to teraz może tytuły, które zrobiły na mnie największe wrażenie:
Ze względu na piękny język: Jeśli zimową nocą podróżny - Italo Calvino i Ptaszyna - Dezső Kosztolányi oraz Podsłuchany horyzont - Thomasa Transtromera.
Ze względu na pomysł: Fight club - Chucka Palahniuka i powieści Kurta Vonneguta.
Najlepsza nowa seria komiksowa to Long John Silver. Z powieści graficznych Kroniki Birmańskie.

Największe rozczarowanie: powieści utopijne dla młodzieży, przeczytałam dwie Dobrani Ally Condie i Dawca Lois Lowry. To zupełnie nie dla mnie.  Dalej Faktotum Charlsa Bukowskiego. Wiem, że ten pisarz ma swoich zagorzałych fanów, ale ja się poddaję. Na koniec zostawiłam powieść tegorocznego noblisty Obfite piersi, pełne biodra. Widać się nie znam.

Nie mam planów czytelniczych na następny rok. Teraz kończę kolejną powieść Eduarda Mendozy. Mam nadzieję, że dzięki wpisom na Waszych blogach znów odkryje kolejnych ciekawych pisarzy.  

W Nowym Roku życzę wszystkim wielu miłych chwil z dobrą książką! :)

niedziela, 30 grudnia 2012

Salon Ciekawej Książki 2012

Tak wiem, to już było jakiś czas temu. Jednak przez pewien czas byłam pozbawiona aparatu fotograficznego. Zafundowaliśmy sobie nowy na święta i teraz mogę się już pochwalić. Na przykład takim oto autografem pani Anny Onichimowskiej:


Przy stoliku pani Anny spędziłam trochę czasu. Nie mogłam się zdecydować na jeden tytuł. W końcu wybrałam ten z najładniejszymi ilustracjami. Co tu dużo mówić, przyznaję się książki dla dzieci kupuję głównie dla ilustracji. Dlatego też jednym z pierwszych stoisk było stoisko Media Rodzina. Kupiłam sobie Czarną kurę, na którą to "chorowałam" od pewnego czasu. Media Rodzina wydaje pięknie ilustrowane książki dla dzieci. No, cacka po prostu. O Pinokiu pisałam tutaj. Poniżej dwie z ilustracji.  



Czarna kura to zbiór bajek rosyjskich dla dzieci.  Wprawdzie podtytuł książki to: baśnie rosyjskie, ale to może być termin trochę mylący, nie są to bowiem baśnie ludowe. Autorami tekstów do Czarnej Kury są Antoni Pogorielski, Aleksander Puszkin, Antoni Czechow i Mikołaj Gogol.

Dziwię się, że tak mało wydawnictw przywiozło swoich autorów na Salon. Koło siebie były umiejscowione stoiska wydawnictw Ezop, Media Rodzina i Literatura i w tym miejscu cały czas stały kolejki ludzi czekających na autograf. Znowu była przewaga wydawców książek dla dzieci, co akurat mi zupełnie nie przeszkadzało. Byłam za to rozczarowana imprezami towarzyszącymi. W tym roku nie było nic dla mnie. Ani ciekawych spotkań autorskich, ani dyskusji. Powłóczyliśmy się między stoiskami jakieś trzy godziny i to było tyle. Podobał mi się pomysł ze ścianą ilustratorów. Było takie miejsce, gdzie młodzi artyści mogli zamieszczać próbki swoich prac i kontakt do siebie. Ciekawe czy ktoś dzięki temu znalazł  pracodawcę. Kolejny plus to samo miejsce: nowoczesna hala targowa. Było przystrzennie, czysto, było gdzie usiąść i odpocząć, albo coś zjeść. Wiadomo, że imprezie łódzkiej daleko do targów w Warszawie, czy Krakowie, ale mam nadzieję, że będzie się dalej rozwijała, a ja za rok na pewno znów się tam pojawię.

Angelologia - Danielle Trussoni

Jest to powieść z cyklu: jak to dobrze, że na Ziemi żyją inne inteligentne istoty, które są okrutniejsze i bardziej bezwzględne niż ludzie. Odpowiadają za wojny, rzezie i całą niesprawiedliwość tego świta. Niezmiernie wygodne, doprawdy jaka szkoda, że nieprawdziwe! Poza tym Angelologia to świetne czytadło. Pochłonęłam w jeden wieczór i część nocy (w końcu to ponad 500 stron).   To taki paranormal plus powieść typu Kod Leonarda. Nie jestem fanką tej ostatniej pozycji, ale konwencję Angelologii przyjęłam bez zastrzeżeń.

Dobrze, w takim razie wypadałoby napisać, o co właściwie chodzi. Autorka oparła się na cytacie z Księgi Rodzaju, gdzie podane jest, że na początku świata aniołowie zeszli na Ziemię, wzięli za żony kobiety i mieli z nimi dzieci - nefilimów. I o walce tychże nefilimów i naukowców angelologów jest ta opowieść. Jak już napisałam wyżej, nie ma co za dużo  od niej oczekiwać, ale zapewnia rozrywkę na całkiem przyzwoitym poziomie. Mnie się w każdym razie podobała.

Piąte dziecko - Doris Lessing


 David i Harriet postanawiają być szczęśliwi, a dla nich szczęście to duża, wielodzietna rodzina. Kupują willę, bogaty ojciec Davida obiecuje pomoc finansową. Ich dom staje się bezpieczną przystanią dla krewnych i znajomych. Bije z niego ciepło, ludzie uwielbiają tam przyjeżdżać. Potem jednak rodzi się Ben. Nieładny, trochę zapóźniony i przede wszystkim socjopata, może nawet psychopata. Nie znam się na psychiatrii, ale nie przypuszczam, żeby pewne skłonności ujawniały się już u niemowlęcia, a w zasadzie, według tej książki, już w życiu płodowym. Obecność niedostosowanego dziecka rozbija rodzinę i izoluje ją. Kim miał być Ben? Próbą? Karą? A jeżeli karą, to za co? Harriet mówi w pewnym momencie, że to kara za to, że ośmielili się z Davidem marzyć o szczęściu dla siebie. Ale któż z nas nie chciałby być szczęśliwy? Nawet jeśli w ich marzeniu o dużej rodzinie było trochę egoizmu (zakładali bowiem, że cała rodzina będzie im pomagała), to przecież ich krewni mogli odmówić, a nie zrobili tego. Nikt nikogo do niczego nie zmuszał. W sporze o przyszłość rodziny bez lub z Benem rację mają i Harriet i David. W jeden z recenzji przeczytałam, że Piąte dziecko to obraz  matki pozostawionej samej sobie w obliczu problemu bardzo trudnego dziecka. Z tym też się nie zgadzam.  Harriet zamknęła się w sobie. Szukała pomocy u specjalistów psychologów, wychowawców. A przecież wiadomo, że obce osoby, nawet specjaliści nie zawsze mają pełny obraz sytuacji. Harriet uznała, że własna rodzina jej nie pomoże. Dlaczego tak założyła? Nie mam pojęcia.
Cała ta sytuacja jest dla mnie tak nierealna, że pasowałaby na temat powieści grozy z nurtu literatury popularnej. Tak, tam pasowałaby idealnie. 
Ostatnio nie mam szczęścia do Noblistów. Chociaż zwykle daję im drugą szansę. Tym razem też tak zrobię. Mimo wszystko.

niedziela, 23 grudnia 2012

Wesołych Świąt!

U Was też pewnie przygotowania idą pełną parą. Ja dopiero dzisiaj ubrałam choinkę, a od jutra radosna świąteczna bieganina :)

Wesołych Świąt!


środa, 19 grudnia 2012

Panowie i damy - Terry Pratchett

Świat Dysku można podzielić na kilka podserii, w których pewien typ bohaterów odgrywa największą rolę. Mamy więc cykl opowieści o wiedźmach z Lancre, do którego należą też Panowie i damy. Przyznaje, że akurat powieści o wiedźmach lubię najmniej. Chociaż są dwa wyjątki: Carpe Jugulum i Panowie i Damy właśnie.

W Lancre znajdują się "bramy", specjalne miejsca, które kiedyś łączyły świat ludzi i elfów. I nie elfy, to nie te przyjazne stworki z bajek dla dzieci. Jeżeli czytaliście powieść Jonathan Strange & pan Norrell, to wiecie o czym piszę. Przejścia zaczynają się otwierać. W Lange wielkie zamieszanie, bo właśnie trwają przygotowania do królewskiego ślubu. Czy jednak nikt nie zauważa niebezpieczeństwa? Oczywiście, że nie. Jest przecież babcia Weatherwax i niania Ogg (Magrat jest tymczasowo zajęta własnym ślubem). Zresztą zbliżają się posiłki: magowie i bibliotekarz z Niewidzialnego Uniwersytetu. Aha i są jeszcze młode wiedźmy bardzo ambitne i wyszczekane. Jak to nastolatki. Wszystko na barkach Babci Weatherwax. Tak to bywa, ale czy trzeba się poddawać? Ależ nie! Oczywiście, że nie.

Co to mogę więcej napisać? Jeżeli ktoś zna inne powieści Pratchetta i lubi ten typ humoru, to na pewno się nie zawiedzie. Ja tylko żałuję, że zostało mi tak niewiele tytułów Świata Dysku, których jeszcze nie czytałam. A co potem? Ech...

Nie licząc psa- Connie Willis

Powieść Nie licząc psa Connie Willis zaliczona jest do fantastyki naukowej, chociaż dla mnie to bardziej powieść przygodowa. Nic na to nie poradzę, że  sci-fi kojarzy mi się się podróżami międzyplanetarnymi i już.

Ned Henry jest podróżnikiem w czasie. Jego zleceniodawczyni, niezwykle apodyktyczna Lady Schrapnell, wysyła historyków w różne miejsca w czasie w poszukiwaniu strusiej nogi biskupa. Ned odbywa tyle skoków w czasie, że zapada na chorobę typową dla tego zawodu zwaną dyschronią. Najlepszym lekarstwem na tę przypadłość jest dużo snu i wypoczynek. Rzecz nie do zrealizowania, kiedy wokół krąży Lady Schrapnell.  Przełożony Neda - pan Dunworthy nie widzi innego wyjścia jak tylko odesłać swojego pracownika gdzieś bardzo daleko. Nie może to być ta rzeczywistość, bo Lady Schrapnell odnalazła by nieszczęśnika bez problemu i zaraz pogoniła do roboty. Ned trafia do 1888 roku, tam ma odpocząć, ale też jednocześnie wykonać ważną misję. Oczywiście w wyniku zaawansowanej dyschronii zupełnie zapomina co właściwie miał zrobić. Na swojej drodze spotyka młodego studenta Terenca i jego profesora. Razem wynajmują łódź. Mamy więc już trzech panów w łódce. A pies? Oczywiście jest i on - Cyryl pupilek Terenca. Dzięki niezwykłemu zbiegowi okoliczności Ned spotyka praprabakę Lady Schrapnell - Tossie, oraz swoją koleżankę z biura Verity.  Ned i Verity próbują zachowywać się tak, żeby nie zmienić biegu wydarzeń. Czy im się to udaje, no cóż... niekoniecznie.

Pisząc krótko, powieść czytało się świetnie. Dla każdego, kto lubi takie wiktoriańskie klimaty.

Przykurzone sci-fi: Śmierć trawy, Wyspa śmierci, Planeta zła

Powieści fantastyczne z przed kilku dziesięcioleci wcale nie były grube. Liczył się pomysł, a nie słowotok.
Ostatnio przeczytałam trzy: Śmierć trawy Johna Christophera, Wyspę śmierci Rogera Zelaznego i Planetę zła Roberta Sheckley'a.

Śmierć trawy przypomina mi do pewnego stopnia Dzień tryfidów Johna Wydhama. Tutaj też ludzkość musi zmierzyć się z naciągającą zagładą. W Śmierci traw jest nią powszechny głód. Miasta wyludniają się, ludzie wyruszają w poszukiwaniu żywności. Na drogach robi się tłoczno i bardzo niebezpiecznie. Gdzieś istnieją oazy. Gospodarstwa rolne położone na niedostępnych skrawkach ziemi. Do jednego z takich miejsc zdążają trzy małżeństwa. Po drodze porzucają dawne wzorce moralne. Liczy się tylko życie. Ich własne, oraz ich bliskich. Świat w których nie ma żywności jest światem bezwzględnym. Kiedy czytałam tę powieść nie mogłam się powstrzymać z porównywaniem jej z Dniem Tryfidów, na korzyść tej ostatniej. Tam też ludzkość stanęła przed dużym wyzwaniem, której przyczyną była powszechna ślepota i zagrożenie ze strony zmodyfikowanych roślin, tytułowych tryfidów. Przy całej skali nieszczęścia bohaterowie starają się jednak postępować uczciwie. Znaleźć rozwiązanie, ocalić siebie i swoich bliskich nie krzywdząc przy tym innych. To oczywiście nie jest takie proste. Ich wiara w człowieczeństwo zostanie poddana próbie. Ta powieść dała mi wiele do myślenia. Zastanawiałam się razem z bohaterami nad tym, które rozwiązanie byłoby lepsze, jak pogodzić pewne rzeczy, ile można poświęcić dla wspólnego dobra. Śmierć traw nie zrobiła na mnie aż takiego wrażenia.

Will Barrent  bohater Planety Zła budzi się na pokładzie statku. Nic nie pamięta, zna tylko swój numer. Za chwilę wszystko ma się wyjaśnić. Statek ląduje na planecie więziennej, a Will dowiaduje się, że został skazany za morderstwo. Na planecie nie ma strażników. Więźniowie pilnują się sami, dzięki systemowi kast i przywilejów. Awansować można tylko w jeden sposób - zabijając innego mieszkańca.
Jest jeszcze tajna organizacja, której celem jest wysłanie kogoś na Ziemię, żeby sprawdzić co się tam dzieje. Nikt z mieszkańców planety więziennej tego nie wie, całkowite odzyskanie pamięci nie jest możliwe. Ludzie narkotyzują się, żeby przypomnieć sobie choć skrawki dawnego życia. Nikt jednak nie potrafi złożyć tych fragmentów w logiczny obraz Ziemi. Na temat jak wygląda życie na rodzimej planecie krążą fantastyczne historie. Organizacja w końcu wybiera wysłannika. Specjaliści określają najbardziej prawdopodobny rodzaj  struktury społecznej. To co jednak odkrywa Will różni się bardzo od przewidywań organizacji. Ale tego już zdradzać nie będę.

Została jeszcze Wyspa Śmierci Rogera Zelaznego, o której nie napiszę dużo, bo chyba nie do końca zrozumiałam jaki był zamysł autora. Francis Sandow jest nieśmiertelny, nosi imię bóstwa i dzięki temu ma moc tworzenia. To dopiero znaczy czuć się jak Bóg! Jest samotny, mieszka na odludnej planecie,  żywiąc się resztkami wspomnień. Tak jest do dnia, kiedy dostaje  wiadomość, a w niej zdjęcie kobiety którą kochał. Pojawia się jego stary wróg i Francis  musi podjąć wyzwanie. Zanim podejmie się walki, Francis odwiedza najpierw swojego mistrza, przedstawiciela starej, niezwykle inteligentnej rasy, który wie wszystko o zemście. Sandow dociera na wyspę, na której ma się spotkać ze swoim wrogiem. Po drodze jednak wiele się zmienia i Sandow dochodzi do wnioski, że może walka na śmierć i życie nie zawsze jest konieczna. Może i to co napisałam nie brzmi najgorzej, ale książka nie zainteresowała mnie na tyle, żeby ją na dłużej  zapamiętać. Niczym mnie nie zaskoczyła, niestety.

Nieśmiertelność zabije nas wszystkich - Drew Magary

Lubię tego typu powieści: społeczeństwo w czasach wielkich zmian, ciekawe czasy jak z chińskiego przekleństwa. Mamy rok 2019 wymyślono lek na starzenie się. Specjalna szczepionka zapewnia, może nie nieśmiertelność, ale zatrzymanie proces starzenia. W dalszym ciągu możesz zginąć pod kołami samochodu, albo umrzeć na raka. Pojawiają się nowe problemy i ruchy społeczne. W trakcie czytania bawiłam się wymyślaniem nowych, potencjalnych zmian społecznych. Początkowo ludzi ogarnia euforia, porzucają pracę, stare religie i formalne związki chociażby takie jak małżeństwo. John, główny bohater, niczym się szczególnie nie wyróżnia. Przedstawiciel, nowego pokolenia wiecznych dwudziestolatków. Stara się przeżyć. Tylko tyle i aż tyle w świecie, który mimo szczepionki wcale nie stał się bardziej przyjazny dla człowieka. Pochłonęłam w dwa wieczory. Warto było.

środa, 12 grudnia 2012

Duma i Uprzedzenie - adaptacja filmowa i telewizyjna - Klub Jane Austen

Zacznę może od wersji amerykańskiej. Obejrzałam ją tuż po tym, kiedy weszła do kin. Potem wracałam jeszcze do niej dwa razy i za każdym razem utykałam gdzieś na początku, przypominając sobie, dlaczego ta adaptacja mnie rozczarowała. Ze względu na kolejną dyskusję w Klubie postanowiłam obejrzeć ją jeszcze raz i nie zmieniałam zdania.

Duma i Uprzedzenie powinna być filmem kostiumowym, w którym wielką wagę przykłada się szczegółów. Tak więc odpowiednie do epoki stroje, wnętrza i wzory zachowania. Jednym słowem "diabeł tkwi w szczegółach" i to właśnie drobiazgi tak mnie irytowały. Zacznijmy od balu u burmistrza. Przyjęcie zostało nazwane, pewnie trochę pogardliwie, wiejską potańcówką, ale nie przypuszczam, żeby mogło wyglądać tak jak to pokazano w filmie. Świeżo mianowany burmistrz na pewno bardzo dbał o odpowiedni dobór towarzystwa, w swoim własnym interesie zresztą. Nikt nie trafiał na przyjęcie przypadkowo. W jednej ze scen pani Bennet chwali się, że jedzą obiad z dwudziestoma rodzinami. Czyli w okolicy mieszkało około 20 liczących się rodzin o odpowiednim pochodzeniu i majątku, ale nie taki tłum jaki pokazano na filmie. To bardziej przypominało tancbudę na Dzikim Zachodzie, niż przyjęcie dla "szanowanych ludzi". Dalej, fryzury najmłodszych panien Bennet. Lydia i Kitty były już dopuszczone do towarzystwa, co oznaczało, że są uważane za osoby dorosłe i potencjalne kandydatki na żony. Każde oficjalne wyjście, a więc i bal u burmistrza było okazją do zaprezentowania się, a może i znalezienia kandydata na męża. Logiczne jest więc, że podobne "wyjście" było poprzedzone odpowiednimi przygotowaniami - najlepsze sukienki, staranne fryzury. Tym czasem najmłodsze panny Bennet zaprezentowały się na przyjęciu... w kucykach. Litości! Pewnie miało to podkreślić ich młody wiek, ale nie oto przecież chodziło, doprawdy! Chciałabym wiedzieć też co robiła ta świnia pod schodami? Na wsiach dawnej często budowano domy łączone z chlewnią, ale przecież nie w takim eleganckim dworku, w jakim zamieszkiwała rodzina Bennetów (przy okazji scenarzyści ździebko przesadzili z jego wielkością, moim zdaniem). Jest też scena w odrapanej kuchni. Podejrzewam, że miało to podkreślić fakt, że rodzina była biedna, tyle, że oni  biedni nie byli. Majątek był dziedziczony tylko w linii męskiej, a pan Bennet miał 5 córek i to było całe nieszczęście. Pan Bennet musiał dobrze liczyć rachunki, ale żyli zupełnie przyzwoicie.

Pamiętam, że zaraz po tym jak film wszedł na ekrany kin czytałam recenzję na stronie jakiejś gazety w którym dziennikarka zachwycała się tą adaptacją, twierdziła nawet, że jest dużo lepsza od wersji BBC. Ta druga była ponoć zbyt teatralna, źle dobrani pod względem wieku aktorzy itp. Zupełnie się z tym nie zgadzałam. Amerykańska wersja jest bardziej hollywoodzka - oświadczyny w deszczu i konkurent patrzący na swoją wybrankę oczami zbitego psiaka. Ja już chyba wyrosłam z tego typu romantyzmu. O urodzie aktorek nie będę dyskutowała, jednemu podoba się ta, a drugiemu zupełnie inna. Jeżeli dobrze pamiętam, to autorka recenzji zarzucała na przykład wersji BBC to, że aktorka grająca Lydię była zbyt dojrzała. Dobrze więc, jej odpowiedniczka z wersji amerykańskiej jest dużo bardziej dziecinna i tak też się zachowuje. Lydia z wersji brytyjskiej zachowuje się dużo bardziej wyzywająco. Jest dojrzałą kokietką. Tylko teraz pytanie, która Lydia bardziej zainteresowałaby rozpustnego Wickhama ta dziecinna, czy ta wyzywająca? Dla mnie odpowiedź jest oczywista.

Serial BBC widziałam już tyle razy, że teraz zwracam już uwagę na drugi plan, czyli to co się dzieje za plecami głównych bohaterów, rozmowy pod ścianami, gesty i uśmiechy innych osób na sali, stroje wieśniaków. Wszystko jest doskonale dopracowane. Pani Bennet i pan Collins są postaciami niewątpliwie komediowymi. Scena oświadczyn pastora jest doprawdy przekomiczna. Fragmenty z Lady Katarzyną de Bourgh to też jedne z moich ulubionych. Ta mimika! W serialu było więcej czasu na to, żeby zaprezentować postacie i umotywować ich decyzje. W wersji kinowej, z oczywistych przyczyn, akcja biegła w szalonym tempie i czasami trudno było zrozumieć, dlaczego coś wydarzyło się tak, a nie inaczej. Elizabeth z wersji brytyjskiej jest odważna, ale nie bezczelna. Zachowuje się dystyngowanie, odpowiednio do swojego statusu społecznego. Może i siostry Bennet z serialu nie zachowują się tak beztrosko, jak te z filmu, ale przecież Brytyjki były słynne ze swojej powściągliwości. Tak były wychowane - konwenanse i etykieta.

Zawsze mam problem z pisaniem o książkach, czy filmach, które naprawdę mi się podobają. Coś jest dobre i już. Zresztą sami możecie porównać, obie wersję są dostępne na youtube i to z polskim lektorem.

Na koniec chciałabym napisać jeszcze kilka słów o serialu "W świecie Jane Austen" nawiązującym do "Dumy i Uprzedzenia". Główna bohaterka Amanda przenosi się niespodziewanie do świata powieści. W tym samym czasie z tego drugiego świata znika Elizabeth Bennet. Amanda, która doskonale zna twórczość Jane Austen stara się dopilnować, żeby wydarzenia działy się tak jak powinny, tyle, że oczywiście nic z tego nie wychodzi. Bez Elizabeth wszystko się plącze.  Ciekawie przedstawiono postać Wickhama. Nie odpowiadało mi tylko zakończenie całej historii. Teraz uwaga zdradzam szczegóły! Jak już scenarzysta tak ładnie wszystko poplątał, to mógł zrobić parę z Amandy i Wickhama właśnie. Doskonale do siebie pasowali. To chociaż byłby element zaskoczenia, a tak to mamy zakończenie jakie było do przewidzenia i trochę bez sensu.

Do "Dumy i Uprzedzenia" nawiązuje oczywiście też Dziennik Bridget Jones i pewnie wiele innych filmów. Wersji Bollywoodzkiej nie obejrzałam. Nie dałam rady.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...