środa, 20 października 2010
Śmieciowa twierdza
Ostatnio w pracy przeglądałam najnowszą powieść E. L. Doctorowa Homer nad Langley. Jest to powieść biograficzna opowiadająca o dwóch ekcentrykach zamieszkujących Brookliński Harlem na początku ubiegłego wieku. Bracia Homer and Langley Collyer posiadali duży dom, który całkowicie wypełnili przeróżnymi rzeczami. Trudno powiedzieć z czego się otrzymywali. Obydwaj byli wykształceni, Homer był prawnikiem a Langley inżynierem. Niestety ten pierwszy stracił wzrok, a jego brat nigdy nie pracował zawodowo poświęcając się bez reszty muzyce. Pierwszy raz informacje o braciach pojawiły się w gazetach, kiedy z wizytą do domu Colleyów wybrali się urzędnicy bankowi w celu ściągnięcia zaciągniętego długu. Kiedy otworzyli drzwi wejściowe, omal nie zderzyli się, ze ścianą śmieci i makulatury.
Po Harlemie zaczęły krążyć opowieści o domniemanym bogactwie braci. Dzieci rzucały w okna kamieniami, złodzieje próbowali dostać się do środka, jednak dom okazał się prawdziwą twierdzą opartą na stosach śmieci. Langley, korzystając ze swojej wiedzy technicznej zbudował w obrębie domu prawdziwy labirynt. Użył w tym celu niesamowitej ilości gazet, puszek, kartonów, starych walizek i całej masy innych rzeczy. Dodatkowo zamontował pułapki, które miały zawalić się na głowę nieproszonego gościa. Pułapki okazały się skuteczne, Langley zginął przysypany własnym jedna z nich.
21 marca 1947r. policja otrzymała anonimowy telefon o śmierci braci. Policja postanowiła wkroczyć do domu. Okazało się, że nie jest to wcale takie proste. Drzwi nie udało się sforsować. Funkcjonariusze weszli w końcu przez okno na pierwszym piętrze. Niestety drogę na drugie piętro zagradzała barykada z gazet i mebli. Wszędzie krążyły szczury. Ostatecznie na drugie piętro trzeba było dostać się z dachu. Tam znaleziono pierwsze ciało. Homer Collyer zmarł na swoim ulubionym fotelu z głodu i wycieńczenia. Dalej nie wiadomo było jednak, gdzie znajduje ciało jego brata. Poszukiwania trwały ponad dwa tygodnie. W tym czasie z domu usunięto ponad 130 ton śmieci. Były tam zardzewiałe rowery, organy, 14 pianin, klawikordy, flagi, parasolki, wózki dziecięce, kolekcja broni i książek, resztki żywności, a nawet ludzkie organy w słojach z formaliną. Na ulicach gromadziły się tłumy ciekawskich, jednak mało kto wytrzymywał długo, smród był nie do zniesienia. W końcu okazało się, że ciało Langleya leżało niedaleko od ciała zmarłego brata, było jednak przysypane stosami gazet. Poszukiwania w domu Collyerów było regionalną sensacją. Ukazało się wiele artykułów na ten temat w prasie, a sami bracia zostali okrzykniecie największymi ekscentrykami tamtych czasów.
E.L.Doctorowa nie interesuje jednak zamieszanie związane ze śmiercią obu braci, ale to kim byli i jak żyli. Stara się nakreślić ich w miarę wiarygodny portret psychologiczny, sprawić, żebyśmy zrozumieli co działo się w ich głowach, a może nawet poczuli sympatie to tych dwóch dziwaków. Na dzień dzisiejszy nie ma jeszcze polskiego przekładu tej książki, dlatego jeżeli ktoś chciałaby poznać całosć tej opowieści to zapraszam do naszej biblioteki.
środa, 12 maja 2010
Raz, dwa, trzy, Stephanie Plum wkracza do akcji!
Stephanie Plum - bounty hunter, bez problemu odnajduje osoby, które wymigują się od rozprawy sądowej. W ten sposób zarabia na życie. Co ciekawsze, nie potrzebuje do tego czarnej magii, nie ma wpływowych przyjaciół, nie przechodziła trudnego szkolenia w niedostępnych górach, nawet nie jest szczególną pięknością. Stephenie Pum jeździ starym policyjnym wozem z demobilu, broń nosi tylko na pokaz. Tymczasem, osoby, które nie chcą stawić się przed sądem, to niekoniecznie mili chłopcy. Zboczeńcy, mafia, domowi tyrani, złodziej trumien. Z drugiej strony, kiedy trzeba gonić za mężczyzną przebranym za ogromnego kurczaka, to też nie wygląda to najlepiej. Gorzej, jeżeli "cel" wprowadza się nagle do mieszkania Stephanie, zarzekając się, że nie wyjdzie dopóki nie dokończy pewnej ważnej sprawy. W dodatku wypija całą kawę.
Stephanie nie ma szczęścia do nowych samochodów. Zostają ukradzione, wybuchają, ktoś podkłada bombę i na koniec zwykle Plum wraca do starego, dobrego Crown Victoria, który podarował jej ojciec. Matka Stephanie nie rozumie wyboru zawodu córki. Co gorsza, Stephanie jest kilka lat po rozwodzie i nadal nikogo nie ma. Nie wygląda to dobrze w małym miasteczku, matka postanawia więc wziąć sprawy w swoje ręce i zaprasza do domu na obiadki, potencjalnych kandydatów. Najbarwniejszą postacią jest babcia Mazur. Babcia nosi męską bieliznę (jest przecież ciepła), farbuje włosy na kolorowo i namiętnie gra w bingo. Ku zdumieniu Stephanie, nie narzeka też na brak adoratorów. Poza tym uwielbia udzielać się towarzysko, a jej ulubionymi imprezami są...pogrzeby.
Stephanie, po przykrych doświadczenia z poprzedniego małżeństwa, stara się nie angażować emocjonalnie. Jest to jednak bardzo trudne przy takich mężczyznach jak Joe Morelli i Ranger. Joe - policjant i pierwszy partner Stephanie, atrakcyjny, inteligentny i w dodatku wspaniały kochanek. Tylko czy takiemu mężczyźnie można ufać? Ranger wyszkolił Stephanie i jest świetny w swoim fachu. Zawsze ubiera się na czarno, jeździ tylko najdroższymi samochodami (oczywiście w kolorze czarnym). Wszyscy zastanawiają się skąd ma tyle pieniędzy. Samą Stephanie trzyma na dystans. To bardzo tajemniczy gość. Czy dodałam, że jest przystojny jak "młody bóg"? Zaiste, trudny wybór stoi przed Stephanie.
Janet Evanovich, autorka przygód Stephanie, napisała do tej pory 16 tomów z głównej serii i jeszcze 6 dodatkowych dotyczących historii pomiędzy kolejnymi tomami. Polecam ten cykl przede wszystkim dlatego, że jest naprawdę zabawny. To dobre, lekkie książki na wieczór albo na plażę. W Polsce ukazało się tylko siedem pierwszych części. Kiedyś natrafiłam na jedną z nich w bibliotece i przyznam się szczerze, że porzuciłam książkę po kilkunastu stronach. Nie wiem, czy to wina tłumaczenia, a może byłam zbyt niecierpliwa i nie dałam tamtej książce szansy. W każdym razie, polecałabym jednak oryginał.
czwartek, 6 maja 2010
Dziewczynka w czerwonych bucikach
Czy zakochaliście się kiedyś w książce? Nie mam tu na myśli treści, ale książkę jak piękny przedmiot. Zapach, dotyk, jakość papieru - to wszystko ważne elementy, które zachęcają do czytania, albo odwrotnie. W mojej domowej bibliotece mam amerykańskie wydanie "Through the Looking-Glass, and What Alice Found There" z 1945 roku. Ten elegancki tomik jest dla mnie cenny po pierwsze dlatego, że osoba, która mi go podarował już nie żyje. Po drugie, samo patrzenie na ten konkretny tomik, stojący dumnie na półce sprawia mi przyjemność. Kto nie lubi pięknych rzeczy? Tak sobie myślę, co czuja posiadacze naprawdę cennych wydań? Idąc tym tropem, postanowiłam trochę poszperać i znaleźć najcenniejszą edycję książki dla dzieci wydaną w Stanach Zjednoczonych. Oczywiście wybrałam "Czarnoksiężnika z Krainy Oz".
Pierwsze wydanie "The Wonderful Wizard of Oz" ukazało się w 1900 albo w 1899r. Wydawca, nie umieścił w książce daty publikacji i stąd zamieszanie związane z datowaniem. Data nie pojawiła się także w drugim wydaniu, bardzo podobnym do pierwszego. Dlatego też bibliofile są w stanie odróżnić oba wydania dzięki szczegółom: błędom drukarskim, niewielkim różnicom w ilustracjach, kształcie reklamy wydawniczej na wewnętrznej stronie okładki. Zwróćcie uwagę na te dwie kropki na księżycu, w drugim wydaniu już ich nie ma. To jeden z elementów różnicujących obie edycje. Dodatkowo istnieją dwa rodzaje okładek, a dokładnie dwa różne sposoby znakowania grzbietu tego samego wydania typ B i typ C. Ten pierwszy mniej spotykany, a więc i cenniejszy. Dobrze, teraz może przejdźmy do rzeczy, czyli do ceny. W 1900r. książka kosztowała $1,5. Współcześnie, na aukcji w Ebay wydanie The Wonderful... można kupić już za 6o tysięcy dolarów. Nic to jednak w porównaniu do bucików Dorotki.
W 1939 nakręcono pierwszy kolorowy film o Dorotce w Krainie Oz. Wprawdzie bohaterka książki nosiła srebrne pantofelki, ale twórcy filmowi zdecydowali się na czerwone. Widać czerwień bardziej działała na wyobraźnię. W trakcie filmu zużyto kilkanaście par butów, do naszych czasów dotrwało pięć par. Wiadomo, gdzie znajdują się cztery z nich. Ostatnią skradziono i bardzo dobrze ukryto. O jakich pieniądzach mówimy w tym wypadku? Ostatnia aukcja na której wystawiono parę bordowych bucików miała miejsce w 2000r. Zostały sprzedane za...$666,000. Ponoć jest to najbardziej pożądany przedmiot przez amerykańskich fanów filmu i fetyszystów.
Na zakończenie buciki Dorotki (ze Smithsonian Institution).
czwartek, 25 marca 2010
"I never drink...wine".
Kiedy zmarł, latem 1956r. żona i syn postanowili, że pochowają go w pelerynie hrabiego Drakuli, ponoć życzyłby sobie tego.
Bela Lugosi a właściwie Béla Ferenc Dezső Blaskó urodził się w Transylwani w 1882r., niedaleko od miejsca gdzie w otoczeniu gór znajdował się dom Vlada Palownika. Jako dziecko uwielbiał grywać w teatrzykach szkolnych, ku rozczarowaniu swojego ojca, który marzył o innej karierze dla swojego syna. W wieku 12 lat opuścił dom i rozpoczął swoją aktorską wędrówkę. Zanim wyjechał z Austro-Węgier po rewolucji 1919 był już znanym aktorem teatralnym. Postanowił dostać się do Stanów Zjednoczonych. W tym celu zaciągnął się jako członek załogi kupieckiego statku. Najpierw próbował dostać się do kraju nielegalnie. W Muzeum New York City znajduję się 30-minutowe nagranie tej nieudanej akcji, a potem już legalnie przez Ellis Island. Lugosi nie znał języka angielskiego, nie przeszkodziło mu to jednak w zapamiętaniu swojej pierwszej roli w sztuce "The Red Poppy", którą zyskał uznanie krytyki. W 1927r. na deski Brodwayu weszła inna sztuka w której Lugosi zagrał tytułową rolę. Rolę, która przyniosła mu sławę.
Wampiry są nieśmiertelne, chyba, że wbijemy im drewniany kołek w serce. Rozsypują się w proch pod wpływem światła, uciekają na widok czosnku i krucyfiksu. Nie widać ich odbicia w lustrze, w nocy zmieniają się w nietoperze albo wilki, piją ludzką krew a ich ofiary również zmieniają się w wampiry. Gdzie mieszka wampir? W ponurym zamczysku, gdzie rzadko dochodzi słońce. Jeżeli musi wyjechać, zawsze zabiera ze sobą podróżna trumnę. Mówi powoli dostojnie, ważąc każde słowo. Nie zastanawialiście się nigdy skąd mamy akurat taki, a nie inny wizerunek? Zawdzięczamy to wszystko właśnie sztuce Dracula, wystawionej po raz pierwszy w 1927r., a potem zekranizowanej przesz Universal Pictures w 1931r. Bela Lugosi zagrał swoją rolę tak doskonale, że do tej pory kiedy wyobrażamy sobie hrabiego Draculę widzimy postać taką, jaką stworzył ją on - przystojniak w czarnej pelerynie, którą otula zagubioną w lesie niewiastę. Kiedy wpada w gniew, jego peleryna furkocze jak skrzydła upiora. Podstępnie skrada się do szyi ofiary, zwykle pięknej i ponętnej. To wszystko Bela Lugosi, i jego wkład w wizerunek postaci, tak dobrze rozpoznawanej w pop kulturze.
Bela Lugusi zagrał wampira jeszcze kilkukrotnie, ale oprócz tego powierzano mu role szalonych naukowców, Igora, Frankensztajna, Rasputina, Wilkołaka, Zombi. Lugosi został czołowym "potworem" filmów grozy. Filmy tego typu kręcono wtedy bardzo szybko, czasami nawet nie zmieniano scenografii. Tą samą scenografię potrafiono wykorzystać w kilku filmach, dopóki całkiem się nie rozpadła. Inny aktor filmowy - Borys Kalroff podobno wracał w charakteryzacji Frankensztajna do domu. Nie było czasu na sześciogodzinny codzienny makijaż.
Lugosi zagrał w ponad stu filmach. Przepracowany, uzależnił się od morfiny. Pod koniec życia poddał się leczeniu, ale potrzebował na to dużo pieniędzy. Przyjmował więc kolejne role filmowe. Jego losem zainteresował się ponoć Frank Sinatra. Odwiedził go w szpitalu i wspomógł finansowo. Bela Lugoci zmarł na atak serca w 1956r. Zostały filmy, na które chętnie chodziły tłumy ludzi, żeby zapomnieć o Wielkiej Depresji, wojnie i codziennych bolączkach.
poniedziałek, 15 marca 2010
Księga nowego słońca czyli poddaj się czytelniku, nie masz ze mną żadnych szans
Kiedy skończyłam ostatni tom The Book of the New Sun Gene Wolfe, mój mąż oświadczył, że jestem jedyną znaną mu osobą, która przeczytała wszystkie 5 części i jeszcze twierdzi, że jej się podoba. Czytelnicy, którym polecam ten cykl zwykle utykają gdzieś w połowie trzeciego tomu. Gene Wolfe dostał za pierwszy tom nagrodę Nebula Award, nagrodę dla najlepszej powieść fantasy. Ta powieść nie jest nudna, ani rozwlekła i na pewno nie można o niej powiedzieć, że jest wtórna. W czym tkwi więc problem?
Kiedy przeczytaliśmy ileś tam powieść fantasy, czy chcemy tego czy nie, w naszej pamięci układają się gotowe schematy. Kiedy zatem bohater cyklu the New Sun zdobywa cenny artefakt, myślimy sobie: "Aha! Na pewno ten przedmiot pomoże mu w decydującej walce". "A to ciekawe" - powiedziałby Gene Wolfe. Na naszych oczach Kopciuszek zamienia się w piękną księżniczkę. "Na pewno rozkocha w sobie kogoś ważnego, może wybuchnie przez to wojna" - zakładamy z góry. "Zdumiewające" - powiedziałby autor," że też na to nie wpadałem". Przez kilka rozdziałów Severian zbliża się do bitwy, mija rannych, dezerterów, docierają do niego strzępki relacji. Czego się spodziewamy? Oczywiście barwnych opisów bitwy, szarży jazdy i pojedynków. "Ale ty jesteś naiwny mój drogi czytelniku" - rzekłby Gene Wolfe. Albo się poddamy i damy "poprowadzić się za rączkę" w ten niezwykły świat fantazji, albo mocno poirytowani odłożymy książkę.
Skąd te nerwy? Bo niczego nie da się przewidzieć w książkach Gene Wolfe. Nie mamy żadnej "władzy" nad tą powieścią. Możemy zapomnieć o radosnym "a teraz pewnie zdarzy się to i to". Nic z tego. Na początku powieść mamy w zasadzie podane jej zakończenie i absolutnie niczego to nie zmienia. Brniemy coraz głębiej w historię, a po każdym tomie mamy w dłoni coraz większy plik luźnych wątków. Tego świata wyobraźni nie da się ogarnąć, nie da się przewidzieć. I to jest właśnie fascynujące. Trzeba też uważać na szczegóły. Nawet najdrobniejsze wydarzenie z pierwszych tomów, może okazać się później wyjątkowo istotne lub okazuje się posiadać zupełnie inne znaczenie niż się wydawało na początku.
Ważna informacja dla tych, którzy podejmą się trudu/przyjemności przeczytania tej powieści. Ta historia ma zakończenie i wszystko się wyjaśnia. W trakcie lektury często w to wątpiłam, ale to prawda. Trzeba też pamiętać o tym, że w tle zawsze towarzyszył nam będzie chichot Gene Wolfe.
wtorek, 9 marca 2010
O powstaniu Scrabble słów kilka
W czasie Wielkiej Depresji architekt Alfred Mosher Butts, tak jak i wielu mieszkańców Nowego Jorku, stracił pracę. Pan Butts nie potrafił jednak usiąść i nic nie robić, to nie leżało w jego naturze. Oddał się więc swojej największej pasji, a były nią gry planszowe i słowa. Nowa, wymyślona przez Alfreda Buttsa gra składał się początkowo ze stu kafelków z którym można było budować dowolnie długie wyrazy i nie miała planszy. Bezskutecznie próbował zainteresować swoim pomysłem różne wydawnictwa. Zwykle otrzymywał grzeczna odmowę. Grę uznano za "niegrywalną". Butts nie poddał się jednak. Zaczął produkować Criss-Cross Words (jedna z pierwszych nazw gry) we własnym warsztacie. Sprzedawał je potem znajomym za mniej niż dwa dolary. Tak było do czasu, kiedy grą zainteresował się James Brunot. Było to koniec lat czterdziestych. Brunot zakupił odpady drewniane z których rozpoczął produkcje kafli, dodał do tego pudełko oraz zastrzegł nazwę Scrabble, która była ponoć skrótem od zwrotu "to scratch frantically". Brunot był też autorem kilku ważnych zmian w zasadach gry, oraz nieznacznie zmienił planszę.
Prawdziwy bum zaczął się w 1952 roku., kiedy to Scrabble stały się modne. W magazynie New York Times pojawiło się zdjęcie Igora Strawińskiego i jego żony Very w czasie partyjki tej gry. W innym z numerów tej samej gazety został umieszczony rysunek przedstawiający gości weselnych wybiegających w pędzie z kościoła z okrzykiem: "Do sklepu za rogiem dostarczono Scrabble!" Dziennikarz World-Telegram porównał szanse na kupienie Scrabbli w Nowym Yorku do nabycia pierwszorzędnie wypieczonych żeberek w czasie drugiej wojny światowej. W 1954r. sprzedano prawie 4 miliony Scrabbli.
Alfred Butts wreszcie mógł przestać martwić się o pieniądze, wbrew jednak temu co myśleli jego przyjaciele nie stał się też milionerem. Kiedy Scrabble zostały odsprzedane firmie Selchow & Righter (która zresztą wcześniej odrzuciła Criss-Cross), Brunton miał otrzymywać 12 centów od każdego sprzedanego egzemplarza, Butts tylko 2,5 centa. Nigdy się jednak nie skarżył. Stać go było na to, żeby kupić starą rodzinną posiadłość na wsi, gdzie przeniósł się ze swoją żoną Niną. Nie mieli dzieci, więc za odłożone pieniądze ufundowali lokalną bibliotekę. Pieniądze pozwoliły im na spokojne, dostatnie życie. Alfred Mosher Butts zmarł w 1993r., w wieku 93 lat.
Prawdziwy bum zaczął się w 1952 roku., kiedy to Scrabble stały się modne. W magazynie New York Times pojawiło się zdjęcie Igora Strawińskiego i jego żony Very w czasie partyjki tej gry. W innym z numerów tej samej gazety został umieszczony rysunek przedstawiający gości weselnych wybiegających w pędzie z kościoła z okrzykiem: "Do sklepu za rogiem dostarczono Scrabble!" Dziennikarz World-Telegram porównał szanse na kupienie Scrabbli w Nowym Yorku do nabycia pierwszorzędnie wypieczonych żeberek w czasie drugiej wojny światowej. W 1954r. sprzedano prawie 4 miliony Scrabbli.
Alfred Butts wreszcie mógł przestać martwić się o pieniądze, wbrew jednak temu co myśleli jego przyjaciele nie stał się też milionerem. Kiedy Scrabble zostały odsprzedane firmie Selchow & Righter (która zresztą wcześniej odrzuciła Criss-Cross), Brunton miał otrzymywać 12 centów od każdego sprzedanego egzemplarza, Butts tylko 2,5 centa. Nigdy się jednak nie skarżył. Stać go było na to, żeby kupić starą rodzinną posiadłość na wsi, gdzie przeniósł się ze swoją żoną Niną. Nie mieli dzieci, więc za odłożone pieniądze ufundowali lokalną bibliotekę. Pieniądze pozwoliły im na spokojne, dostatnie życie. Alfred Mosher Butts zmarł w 1993r., w wieku 93 lat.
poniedziałek, 8 marca 2010
Przybysze
Odnaleźć się w świecie, gdzie wszystko jest tak zupełnie obce. Nawet chleb wydaje się zrobiony z innego ziarna. Nieznane krajobrazy, wielonarodowy tłum, bariera językowa, samotność. W tym i tym roku tyle i tyle osób wylądowało na Ellis Island. Tęsknota, lęk i determinacja, to wszystko kryje się gdzieś między liczbami danych statystycznych. Dziwna to opowieść Shaun Tana bo nie pada w niej ani jedno słowo, a mimo to można ją "czytać" godzinami. Nie pokazuje rzeczywistości takiej jaką widzimy przez okno naszych mieszkań, to świat jak ze snu, język symboli i obrazów który doskonale oddaje uczucia zagubionych ludzi. Rysunki żywności, która wygląda jak dziwaczne morskie istoty, przedziwne, nieznane pismo. Tu nic nie przypomina świata , który został za oceanem. Dlaczego go porzucili? Imigranci opowiadają swoje historię. W jednej z nich mamy zachmurzone niebo, szare ulice miasta, a ponad nimi ogromne istoty, wciągające ludzi przez ssawki odkurzaczy. Prześladowania polityczne, czy może wojna? Na pewno coś okropnego, coś przed czym warto było zaryzykować ucieczkę, do nowego, obcego świata.
czwartek, 4 marca 2010
"Historyk" Elizabeth Kostova i Krwiożerczy bibliotekarz
Stereotypowy wizerunek bibliotekarza: okularki, koczek (w przypadku bibliotekarzy płci żeńskiej)
i sroga mina. A co powiecie na bibliotekarza wampira? Dyszy taki ciężko nad waszą głową, w czasie gdy zgłębiacie tajniki starej mapy w zakurzonej atmosferze czytelni starodruków. I nie sposób się od niego uwolnić. A gdzieś tam czai się jeszcze demon ciemności, hrabia Dracula. Poznajcie też bibliotekarza obsesyjnie robiącego notatki i całą biblioteczną ferajnę na czelę z dyrektorem biblioteki o wdzięcznym przydomku "Librarian of Sexual Congress". Pojawia się również ekscentryczny bibliofil
i tajemnica ukryta w książce - zabawce, małym rozkładanym teatrzyku. Jednak ważniejsze od elementów, które się w nim znajdują jest to czego tam nie ma. Do akcji wkracza nasz bibliotekarz - detektyw i jego notatnik oprawiony w płótno na wzór średniowiecznych ksiąg sakwowych noszonych przez mnichów.
Na mojej liście propozycji książkowych na kolejny rok pojawił się tytuł "Alcatraz versus the evil librarians". Ot, bibliotekarska ciekawość.
Kwiat Śniegu i sekretny wachlarz czyli to nieprawda, że chcę zaprosić cię do domu
Ponoć najlepiej uczyć się języka przebywając w danym kraju, a jeszcze lepiej w ścisłej współpracy z obywatelem tegoż kraju innej płci. Szczególnie jeżeli jest to język pełen symboli i kodów, których trzeba uczyć się do dziecka. Kyoko Mori w swoim zbiorze esejów Polite lies : on being a woman caught between cultures tłumaczy dlaczego Europejczycy nigdy do końca nie zrozumieją poezji haiku. Każdy japoński uczeń wie, że żaba oznacza wiosnę, bardzo dużo słów ma swoje drugie znaczenie a czasami także trzecie i czwarte. Jak odnaleźć się w kulturze, gdzie na oznaczenie tych samych rzeczy, jest odpowiedni zestaw słów dla kobiet i osobny dla mężczyzn? Nie mówiąc już o kodach ukrytych w banalnych na pierwszy rzut oka zdaniach. Kyoko przytacza w swojej książce rozmowę dwóch kobiet. Jedna zaprasza drugą do domu, ta prosi o wskazówki jak ma się tam dostać. Pojedziesz pociągiem, odpowiada pierwsza, kiedy wysiądziesz na stacji, znajdź budkę telefoniczną i zadzwoń, wtedy po ciebie przyjadę. Poniżej autorka książki umieszcza krótkie wyjaśnienie: oczywiście z tej rozmowy wynika, że pierwsza pani nie życzy sobie wizyty tej drugiej w swoim domu.
Nie lepiej wygląda sytuacja, kiedy wiadomość trzeba przesłać w sekretnym języku, stworzonym przez kobiety dla kobiet, a zapisanym na ściankach składanego wachlarza. Każdy zapisany symbol ma bardzo wiele znaczeń, a to właściwie można odkryć tylko w kontekście pozostałych. Ale co kiedy wiadomość czyta się w zdenerwowaniu? Jak łatwo wtedy popełnić błąd i rzucić bolesne oskarżenia. Powieść Lisy See Snow Flower and the secret fan opowiada historie niezwykłej przyjaźni dwóch chińskich dziewczynek Lily i Snow Flower. Ich przyjaźń rozpoczyna się, kiedy w ich rodzinnych domach pojawia się swatka, zwiastun ich nowego statusu w chińskim społeczeństwie. Obie starają się następnie być najlepszymi synowymi, żona i matkami, dokładnie w tej kolejności. Tego wymaga bowiem kod zamężnej kobiety. Ale co jeżeli życie nie ułoży się tak byśmy tego chciały? Zapraszam do lektury!
Subskrybuj:
Posty (Atom)