poniedziałek, 30 lipca 2012

Kroniki portowe - Anie Proulx

Quoyle nie był przystojny, ani szczególnie mądry, niezaradny, zakompleksiony, nieporadny, niezgrabny. Dawał się nieść falom życia. Jednak nawet on spotkał na swojej drodze miłość, ożenił się i wkrótce na świecie pojawiły się dwie córki Bunny i Sunshine. Nie było jednak jak w bajce. Okazało się, że Quoyle źle ulokował swoje uczucia. Wszystko zaczęło się sypać i wtedy pojawiła się ciotka Agnis, siostra ojca. Zabrała swojego bratanka i dwie jego córki do Nowej Fundlandii, miejsca skąd pochodziła cała rodzina. Wyspa przywitała ich chłodem. Stary rodzinny dom stał tam, gdzie go porzucono 40 lat temu, przywiązany linami do skał. Duży, ponury, drewniany dom. Wszystko wydawało się odpychająco zimne. Nie był to kraj szczęśliwości. Życie było twarde, ogromne bezrobocie i brak perspektyw dla młodych. Jednak to właśnie tam, Quoyle nauczył odróżniać rzeczy istotne, od błahostek, walczyć z przeciwnościami losu i wreszcie odkrył swoje miejsce na ziemi.

Powieść Kroniki portowe jest napisana przepięknym językiem.

"Lecz wydarzenia zwarły się wokół niego jak sześć ścian metalowej skrzynki".

"Był jakby drzewem, ona zaś ciernistą gałęzią wszczepioną przypadkowo do jego boku, raniąc jego korę przy każdym podmuchu wiatru".

 Tutaj znajdziecie bardzo ciekawy wywiad z autorką. W 2001 roku powstał też film z doskonałą obsadą. Widziałam tylko zwiastun i na razie mogę powiedzieć tylko tyle, że Kevin Spacey jest za przystojny do tej roli. Zupełnie inaczej wyobrażałam sobie Quoyle'a. Przede wszystkim to miał być potężny mężczyzna, wysoki i gruby, z rudą, rzadką czupryną. Żaden z niego przystojniak, doprawdy. Znalazłam zresztą odpowiedni opis w książce:

"Z wyglądu bowiem przypominał ogromny, wilgotny bochen chleba. W wieku sześciu lat ważył osiemdziesiąt funtów, mając lat szesnaście, ginął pod górą mięsa. Ogromna głowa bez szyi, rudawe włosy zaczesane do tyłu. Twarz pomarszczona jak zaciśnięta pięść. Oczy o barwie gliny. I ów monstrualny podbródek przypominający półkę doczepioną do dolnej części twarzy".




niedziela, 22 lipca 2012

Mansfield Park - Jane Austen

Przyznaje, że z trudem przedzierałam się przez pierwszą część książki. Nie znam  historii życia codziennego angielskiej arystokracji na tyle, żeby stwierdzić, na ile zorganizowanie domowego teatru było wielkim nietaktem obyczajowym. Pewnie dlatego cale to zamieszanie odebrałam jako mało znaczące zawracanie głowy.

Gorzej, bo nie byłam w stanie polubić głównej bohaterki. Fanny Price jest ubogą kuzynką wychowującą się w domu bogatych krewnych. Ma w bród jedzenia, ubrań, otrzymuje dobre wykształcenie i uwagę ze strony dorosłych. Brakuje w tym wszystkim tylko miłości. Jest jeszcze ciotka Norris, która na każdym kroku przypomina jej o jej gorszej pozycji społecznej. Nic dziwnego, że dziewczyna nabawiła się w końcu kompleksu niższości. W dodatku jest wydelikacona i płaczliwa. No i jak tu czytać o takiej bohaterce! Doskonale rozumiem  pana Bertram, kiedy prawi siostrzenicy kazanie o straconej życiowej szansie. To rzeczywiście  wyglądało na głupi upór z jej strony, albo strach przed zmianami, a nie na złamane serce.

Dużo bardziej odpowiada mi filmowa Fanny (wersja z 1999), jest w niej więcej życia i potrafi umotywować swoje "nie" wobec innych. Taką Fanny rozumiem. Chociaż sam film też nie jest bez wad. Scenarzysta zrobił z pana Bertrama potwora, choć w powieści było wyraźnie zaznaczone, że był to dżentelmen godny szacunku, obowiązkowy i odpowiedzialny, choć może czasami srogi. Jest jeszcze wersja z 2007 roku, ale dla mnie to lekka pomyłka. Tutaj twórcy filmy przedobrzyli w "ożywianiu" postaci Fanny. Nie bardzo mi też pasuje typ urody aktorki do filmu kostiumowego. Jako Rose, towarzyszka doktora Who była wspaniała, ale jako Fanny... nie, nie jestem przekonana. I to bieganie z rozpuszczonymi włosami. Kto tak się czesał w XIX wieku? Nie wiem jak Wam, ale mnie przeszkadzają takie niedociągnięcia.

czwartek, 19 lipca 2012

Przełęcz. Osada - Kir Bułyczow

Ponoć w wakacje trudno się zaziębić. Niestety, nie wydaje się, żeby to była prawda. Przynajmniej nie w moim przypadku. Na szczęście już dzisiaj czuję już lepiej. Nie ma tego złego, oczywiście. Przeczytałam trzy powieści: Mansfield Park - Jane Austen, Mechanizm serca Mathiasa Malzieu i Osadę Kira Bułyczowa. Ale po kolei.

Do przeczytania  Przełęcz. Osada zachęciła mnie Agnes. Po przeczytaniu kilku kartek zorientowałam się jednak, że ja już to czytałam. Nic nie szkodzi! Dobrą powieść można czytać wiele razy.

W Osadzie mieszka grupa rozbitków ze statku kosmicznego POLUS. Schronili się na nieprzyjaznej planecie, gdzie dominują formy roślinne. Jak rośliny mogą być nieprzyjazne? Otóż mogą. Część gatunków jest niezwykle agresywna i osiągnęła niezwykłą biegłość w zabijaniu. Nie o walce z nieprzyjaznym środowiskiem jest jednak ta powieść, ale o tym co sprawia, że możemy uważać się za cywilizowanych ludzi. Czy to, że mieszkamy w lepiankach wyklucza nas z tej grupy, czy może brak wiedzy, a może utrata pamięci o tym co było?

Znalazłam tutaj rosyjską, ilustrowaną wersję powieści.


Inaczej wyobrażałam sobie ten świat, ale niech będzie :)

piątek, 13 lipca 2012

Prześwietny raport kapitana Dosa - Eduardo Mendoza

Z powieściami Eduardo Mendozy jest tak, że zwykle najbardziej przypada nam do gustu pierwsza, jaką przeczytamy. Potem skarżymy się, że kolejne są już słabsze. Dlatego nie będę pisała, że "Prześwietny raport kapitana Dosa" jest słabszy od "Brak wiadomości od Gurba", bo "Brak wiadomości..." był pierwszą książka tego autora, którą czytałam w ogóle.

To jaka jest w takim razie  powieść Mendozy? Bardzo dobra. Pełna jak zwykle nonsensownego humoru.

"Dwaj staruszkowie, łamiąc moje rozkazy, nadal czyścili i oliwili haubicę, a kiedy uznali, że już dość, postanowili ją wypróbować. W rezultacie z dwóch staruszków pozostał już tylko jeden".

Kapitan Dos przewodzi statkiem kosmicznym, którego mieszkańcami są: przestępcy, nieprzewidywalni staruszkowie i upadłe kobiety. Statek zdąża na stacje kosmiczną, na której mają się osiedlić pasażerowie. Dokładne dane dotyczące miejsca docelowego podróży, ze względów bezpieczeństwa, zostaną podane w późniejszym terminie. W czasie podróży statek musi odwiedzać stacje kosmiczne w celu uzupełnienia zapasów. Stacje kosmiczne to małe światy, rządzące się swoimi prawami. Kapitan Dos przez swoją nierozwagę cały czas pakuje się w kłopoty, ale dzięki temu jest zabawnie, a przecież o to właśnie chodzi. Ta piękna niewiasta na okładce, to Struna, jak się pewnie domyślacie mieszkanka sektora Upadłych Kobiet, najbardziej pożądana kobieta na statku, także przez kapitana.

"Rzuciłem się na nią na mocy prerogatyw przypisanych mojemu stanowisku, pokonując nikły opór protokolarny, który uznała za stosowne stawić mojemu afektowi, i ostatecznie wykorzystałem ten drażliwy epizod na działanie, które, odsuwając na bok skromność, umieściłbym jeden punkt powyżej "przeciętne", choć siedem punktów poniżej "pamiętne".

Tyle w kwestii scen miłosnych. Idę szukać kolejnej powieści Mendozy.

czwartek, 5 lipca 2012

Villette - Charlotte Brontë

Po powieści autorki Jane Eyre Charlotte Brontë spodziewałam się utartego schematu przebiegu zdarzeń, a tu proszę niespodzianka.

Lucy nie ma bliskiej rodziny, ani majątku. Dziwnym zrządzeniem losu, zostaje pozbawiona opieki jedynej osoby, dla której los Lucy nie był obojętny - pani Bretton, matki chrzestnej dziewczynki. Od tej pory musi sobie radzić w życiu sama. Zostaje damą do towarzystwa i opiekunką samotnej starszej damy, a potem trafia na pensje pani Beck, gdzie zajmuje stanowisko nauczycielki angielskiego.

Lucy narzuca sobie ostrą dyscyplinę. Nie ma złudzeń co do własnej sytuacji życiowej. Jest inteligentna, wykształcona i ma wdzięk, mimo tego jest skazana na towarzystwo osób, które  nie są w stanie docenić tych jej zalet. Po pewnym czasie jej dawni przyjaciele odnajdują się, okazuje się zresztą, że fortuna im sprzyja. Oprócz jednak "bywania na salonach" i miłych towarzyskim pogawędek znajomości te nie przynoszą jej żadnych majątkowych korzyści, nie poprawiają jej losu.

Villette jest przede wszystkim powieścią o samotności i bezdomności. Nie chodzi tu oczywiście o brak dachu nad głową, ale o brak tej wygodnej świadomości, że gdzieś tam czeka bezpieczna przystań, do której zawsze można powrócić. Lucy może liczyć tylko na siebie i jest tego świadoma w pełni. Obserwuje ludzi z którymi przychodzi jej spotykać się na co dzień, wyciąga wnioski. Wydaje się być skryta, bo tak jest bezpiecznie. Kiedy jednak budzą się w niej uczucia do mężczyzny zaczyna wyrzucać sobie tę skrytość, to wyuczone opanowanie. Taki kompleks grzecznej dziewczynki:

Uśmiechnęłam się, powstrzymując równocześnie jęk bólu... O, pragnęłam jednego tylko: aby chciał pozostawić mnie w spokoju, aby zaprzestał aluzji do mojej osoby! Nie chciałam słuchać określenia mnie takimi epitetami jak: "cicha mała Lucy Snowe" czy "bezbronna, niewinna jak cień". Odrzucam je nie z szyderstwem, ale z niezmierną przykrością: ciążyły mi ołowiem, mroziły swoim chłodem. 


W Villette jest ta odrobina melancholii, ale nie jest to powieść smutna. Fani XIX-wiecznych powieści obyczajowych powinni być zachwyceni.

Przy okazji: dziękuję dziewczynom za piękną zakładkę!



poniedziałek, 2 lipca 2012

Wieczna wojna - Joe Haldeman

Joe Haldeman  brał udział w wojnie w Wietnamie. Codziennie pisał z frontu listy do żony. Potem wykorzystał swoje wspomnienia tworząc powieść z nurtu fantastyki naukowej.

Wieczna wojna opowiada o kilkusetletnim starciu z  rasą Taurańczyków, lub  Bykarian (w zależności od tłumaczenia). Wszystko zaczęło się od wysłania grupy kolonistów na planetę Fomalhaut. Niestety sonda, która towarzyszyła wyprawie wróciła z wiadomością, że statek kolonistów został zniszczony przez nieznaną cywilizację. Od tej pory Ziemia znalazła się  w stanie wojny. Ziemianie nie wiedzą kim są ich wrogowie, dlaczego zaatakowali i jak ich unicestwić.

Sama nigdy nie lubiłam powieści wojennych, a jednak muszę przyznać, że Wieczna wojna jest rewelacyjna.To nie o spektakularne opisy bitew i nowych technologii tu chodzi, ale o odczucia szeregowego żołnierza. Haldeman doskonale opisuje poczucie wyobcowania. Gdzie jak gdzie, ale w wojnie kosmicznej  mogłaby być ona najdotkliwsze. Czas biegnie dużo szybciej na Ziemi, niż tam w kosmosie. Mandelli  przyjdzie walczyć ramię w ramię z żołnierzami, którzy urodzili się kilkaset lat po opuszczeniu przez niego planety. Do tego czasu różnice w obyczajowości mogą być tak ogromne, jakby spotykali się mieszkańcy różnych planet. Żołnierz, po kilku latach służby w kosmosie nie ma  w zasadzie dokąd wracać. Świat do którego wraca, to już nie jego świat.

"Hillboe postawiła ich na baczność i posłusznie opowiadała im, jakim będę dobrym dowódcą; że brałem udział w tej wojnie od początku i jeśli chcą przeżyć do końca służby, powinni brać ze mnie przykład. Nie wspomniała o tym, że jestem kiepskim żołnierzem z talentem do unikania kul. Ani o tym, że wystąpiłem z wojska przy pierwszej nadarzającej się okazji i wróciłem tylko dlatego, że życie na ziemi okazało się nie do zniesienia".

To nie wojenny animusz pcha żołnierzy do walki, nawet nie potrzeba zwycięstwa, tylko wola życia i wiara w uniwersalne wartości, w to, że jeszcze znajdzie się dla nich miejsce, kiedy "to wszystko" wreszcie się skończy.

 "Powiedział, że wie co to miłość: sam był kiedyś zakochany[...] Miłość, powiedział, miłość to delikatny kwiat; miłość to kruchy kryształ; miłość to niestabilne połączenie o ośmiomiesięcznym okresie półtrwania. Bzdura, odparłem, i oskarżyłem go o noszenie kulturowych klapek na oczy. Trzydzieści wieków przedwojennego społeczeństwa nauczyło nas, że miłość jest jedyną rzeczą, jaka może trwać po sam grób, a nawet jeszcze dłużej i gdyby urodził się, a nie wykluł, nie musiałbym mu tego wyjaśniać!"

Przy okazji, zawsze lubię czytać opisy technologii przyszłość i porównywać z tym, jak to  wygląda dzisiaj.  Zwykle okazuje się, że sam pomysł pisarza okazał się trafny, ale obecne wykonanie daleko przewyższało wyobrażenia sprzed kilkudziesięciu lat. Pamiętając, że książka Wieczna wojna została wydana po raz pierwszy w 1972 roku przeczytajcie:

"Mój zaległy żołd wyniósł 892746012 dolarów. Na szczęście nie w postaci worków forsy; na Heaven używano elektronicznych kart kredytowych, więc nosiłem przy sobie swoją fortunę w niewielkim urządzeniu z cyfrowym wyświetlaczem. Aby kupić coś, wystarczyło wystukać numer konta sprzedającego i należną kwotę, która była automatycznie przelewana na jego rachunek. Urządzenie miało rozmiary portfela i było zakodowane na odcisk kciuka".



W 1988 roku powstał komiks o tym samym tytule. Rysunki do niego stworzył belgijski artysta Mark van Oppen.


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...